Auralic Aries G2
- Kategoria: Przetworniki i streamery
- Tomasz Karasiński
Kiedy niespełna czterdzieści lat temu zaprezentowano światu płytę kompaktową, uważni obserwatorzy i specjaliści z branży audio wiedzieli już, że kryje się za tym coś więcej, niż tylko wygodniejszy, mniejszy i bardziej nowoczesny nośnik. W czasach, gdy niektórzy mieli jeszcze w domach lampowe telewizory i radioodbiorniki, maleńkie, twarde dyski mieniące się wszystkimi barwami tęczy rzeczywiście wyglądały jak wytwór cywilizacji pozaziemskiej. Normalnych użytkowników nie interesowały szczegóły techniczne, ale sam fakt, że cedeki rozwiązywały wiele problemów, z którymi melomani musieli do tej pory mierzyć się każdego dnia. Nieporęczne koperty i trzaski towarzyszące odczytowi winylowych krążków miały odejść w niepamięć. Podobnie, jak cały rytuał przedmuchiwania igły, wycierania płyty, nastawiania ramienia na wybraną ścieżkę czy wstawania z fotela i przekładania czarnego placka na drugą stronę. Zafascynowani wygodą korzystania z kompaktów, wkrótce mieliśmy także zapomnieć o przegrywaniu kaset, problemach z magnetofonami wciągającymi ulubione taśmy czy przewijaniu ich za pomocą kanciastego ołówka. Wprowadzony w 1982 roku format dał nam zupełnie nowe możliwości. Zmiana utworu była natychmiastowa. Trzasków - przy zachowaniu minimalnej higieny, aby płyty się nie porysowały - brak. Niewielkie krążki można było zabrać ze sobą wszędzie, także dzięki odtwarzaczom przenośnym. Pod grubą warstwą zmiany codziennych przyzwyczajeń, kryła się jednak zmiana najważniejsza, czysto techniczna. Od tej pory, cały proces nagrywania, szeroko pojętej obróbki i odtwarzania, a wkrótce także dystrybucji muzyki, miał się odbywać na drodze cyfrowej. Zresztą, nie tylko muzyki...
Kiedy weszliśmy w erę błyskawicznego rozwoju technologii, napędzanego w dużej mierze przez branżę komputerową, parametry poczciwego formatu Compact Disc dla wielu audiofilów okazały się po prostu niewystarczające. Same płyty przyjęły się doskonale, ale jakość zapisanej na nich muzyki zatrzymała się w latach osiemdziesiątych, i nikt nie zdołał już tego zmienić. Wyobraźcie sobie, że w momencie wprowadzenia na rynek pierwszych aparatów cyfrowych podjęto decyzję, że wykonywane przez nie zdjęcia mają mieć rozmiar 1024 x 683 px. Najwięksi gracze w branży spisują tę regułę na kartach jakiejś świętej księgi i mimo, że technologia pozwala produkować coraz lepsze matryce z roku na rok, standard okazuje się nie do ruszenia. Bo ludzie musieliby zmieniać aparaty, bo salony fotograficzne musiałyby się do tego dostosować... Nie opłaca się. Dla porównania, zdjęcie z produkowanego dziś Canona EOS 5D ma rozdzielczość 8688 x 5792 px. Gdybyśmy powiedzieli posiadaczowi takiego aparatu, że zgodnie ze standardem przyjętym w 1982 roku wolno mu wykorzystać jedynie 15% możliwości swojej matrycy, pewnie odesłałby nas do wariatkowa. Trudno się dziwić, że audiofile - zmęczeni wieloletnim zastojem w branży i kompletnym brakiem inicjatywy ze strony mainstreamowych producentów sprzętu i wytwórni płytowych - zaczęli szukać lepszych metod słuchania muzyki, dających nadzieję na podniesienie jakości brzmienia. Ile można patrzeć, jak miłośnicy filmów dostają płyty Blu-ray i telewizory 4K, gracze kupują coraz mocniejsze konsole za stosunkowo nieduże pieniądze, smartfony robią zdjęcia, które można bez żadnego wstydu drukować na ogromnych billboardach, a branża audio ma nam do zaoferowania standard wprowadzony na rynek w czasach, gdy przez środek Berlina biegł wysoki, betonowy mur (i miał tam stać jeszcze siedem lat)? Paranoja. Wielkie koncerny nie potrafiły popchnąć świata audio do przodu. Ich szefowie stwierdzili, że nie opłaca się angażować jakichkolwiek środków, aby zadowolić grupkę zakręconych entuzjastów i oszołomów szukających szczęścia w srebrnych kablach. Dla większości ludzi dźwięk z płyty kompaktowej jest przecież wystarczająco dobry. Niech kupują płyty albo słuchają radia. Dopiero po latach okazało się, że mało istotna z punktu widzenia dużej korporacji garstka zapaleńców zaczyna przesuwać pewne granice. Postępowi audiofile najpierw zgrywali swoje płyty do postaci bezstratnych plików. Poza eliminacją błędów odczytu, drgań napędu i innych problemów (z którymi wielu producentów hi-endowych odtwarzaczy walczy przecież na różne sposoby), nie dawało to zbyt wiele. Tylko kwestią czasu było jednak pojawienie się plików, których jakość wykraczała poza sztywne ramy standardu CD. No i zaczęło się. Zaczęło się na całego...
Choć na początku nie było łatwo i mało kto tak naprawdę wiedział w jakim kierunku to wszystko zmierza, warto było podjąć się tego zadania. Gdyby nie to, dziś nie moglibyśmy cieszyć się plikami hi-res, wysokiej jakości streamingiem, muzyką rejestrowaną w formacie DSD i albumami w jakości studyjnej, nie wspominając już o urządzeniach potrafiących całą tę muzykę ściągnąć, odczytać, skonwertować i wreszcie przesłać do naszego wzmacniacza. Bez fizycznego nośnika, możliwości są niemal nieograniczone. Sęk w tym, że odtwarzanie gęstych plików na takim poziomie wcale nie jest proste. Przekonało się o tym wielu audiofilów, którzy wcześnie zainteresowali się tym tematem i chcieli skorzystać z plikowego dobrodziejstwa jako pierwsi. W odróżnieniu od rewolucji zapoczątkowanej w 1982 roku, gęstych formatów nie promował żaden potężny koncern ani żadna licząca się wytwórnia muzyczna. Po nieudanej próbie zastąpienia płyt CD lepszymi, ale wciąż mało przełomowymi krążkami SACD, wielcy gracze wypięli się na ten temat, zostawiając go do rozpracowania mniejszym firmom, zapaleńcom i hobbystom. Wielu z nich doskonale wiedziało, że w cyfrowych źródłach kryje się niewykorzystany potencjał. Wystarczyło wybrać się do pierwszego lepszego studia nagraniowego i porównać rejestrowany tam materiał z tym, co ukazywało się później na kompaktach. Niebo a ziemia. A skoro muzykę w takiej jakości można było zgrać na pendrive'a i przynieść do domu, dlaczego posiadacze wypasionych systemów stereo mieliby słuchać 16-bitowych plików odczytywanych za pomocą lasera? Brakowało jednak kogoś, kto wskazałby całej branży jasny kierunek rozwoju, w związku z czym transformacja wyglądała bardzo chaotycznie.
Marazm przełamała inwazja DAC-ów. Wkrótce każdy szanujący się producent audiofilskiej aparatury musiał mieć w swojej ofercie co najmniej kilka dobrych przetworników. Proces odtwarzania plików w większości przypadków spadł na domowy komputer. Na internetowych forach i grupach dyskusyjnych, audiofile wymieniali się doświadczeniami jaki program najlepiej wykorzystać do odczytu gęstej muzyki, jakich użyć ustawień i jak poradzić sobie z zarządzaniem plikową biblioteką szybko zjadającą kolejne gigabajty na dysku. Nie każdy był gotowy się z tym zmierzyć. W porównaniu z kupnem hi-endowego odtwarzacza płyt kompaktowych, wszystko to przypominało łamigłówkę nie do rozwiązania. Nawet ustawienie zaawansowanego technicznie gramofonu wydawało się prostsze niż instalacja audiofilskiego przetwornika, podłączenie komputera i konfiguracja programu do odtwarzania muzyki, a później przeniesienie wszystkich plikowych zbiorów na dysk NAS i zgranie setek lub tysięcy płyt chociażby do postaci bezstratnych FLAC-ów. Powiedzmy sobie szczerze - dla kogoś, kto mógł po prostu pójść do sklepu, wydać kilkadziesiąt złotych na nową płytę (lub sięgnąć po jedną z wielu, które kupił już wcześniej), położyć ją na tacce odtwarzacza, wcisnąć "play" i zanurzyć się w wysokiej jakości dźwięku (bo tę, mimo naturalnych ograniczeń cedeków, wciąż trudno nazwać koszmarną), było to duże wyzwanie.
Producentom hi-endowego sprzętu i specjalistom zajmującym się dostarczaniem muzyki do naszych domów znów zajęło to sporo czasu, ale krok po kroku zaczęli usuwać wszystkie te niedogodności. Pojawiły się sklepy oferujące pełne albumy w gęstych formatach, co praktycznie wyeliminowało konieczność zgrywania kilogramów płyt na dysk. Fakt, trzeba było po raz kolejny wydać na to trochę pieniędzy, ale jakość albumu zripowanego z kompaktu wciąż pozostanie ograniczona, a tego pobranego z sieci w formie 24-bitowych FLAC-ów lub plików DSD - nie. Niedługo potem swoje trzy grosze dołożyły serwisy streamingowe, eliminując konieczność ściągania i przechowywania na dysku jakichkolwiek danych. Pozostało jednak jedno zasadnicze pytanie - jakiego sprzętu użyć, aby dobrać się do całej tej muzyki, a jednocześnie wycisnąć z niej jak najlepszy dźwięk? Wielu audiofilów miało już całkiem zacny przetwornik, ale czym go karmić i jak obsługiwać sam proces odtwarzania plików lub bogatych zasobów serwisów strumieniowych? Komputer jest owszem jakimś rozwiązaniem, ale dla wielu audiofilów na pewno nie mógł być tym docelowym. Mimo wszystko, zostaliśmy przyzwyczajeni do pewnego komfortu, którego takie "źródło" nie daje. Typowy pecet lub laptop jest głośny, sieje zakłóceniami i wykonuje mnóstwo operacji, które do słuchania muzyki nie są nam potrzebne. Pojawiły się wprawdzie programy, a nawet systemy operacyjne stworzone z myślą o audiofilach, ale wciąż pozostawał problem niewygodnej obsługi, chociażby w realiach typowego, domowego pokoju dziennego. Biegać do komputera, aby przełączyć utwór? Podłączyć myszkę bezprzewodową i gapić się w oddalony o kilka metrów ekran, pamiętając o wyłączeniu dźwięków systemowych alertów i wyskakujących do chwila dymków antywirusa? O ile we wczesnych latach plikowej rewolucji wydawało się, że komputer będzie jedynym logicznym partnerem dla wysokiej klasy przetwornika, w wielu przypadkach okazało się, że minusy biorą górę nad plusami.
Mam wrażenie, że mniej więcej w tym czasie audiofile zdążyli już podzielić się na dwa obozy. Jedni mocno trzymali się kompaktów, broniąc ogromnych kolekcji płyt (na które wydali łącznie gigantyczne pieniądze) i wytykając liczne wady niedopracowanej jeszcze technologii, rodzącej się w kiepsko koordynowany sposób. Drudzy uważali, że gra jest warta świeczki, bo zasadniczo po raz pierwszy od 1982 roku (no, może poza krótką przygodą z formatem SACD) zobaczyli realną możliwość słuchania we własnym domu muzyki w znacznie wyższej jakości, przełamania zastoju w branży, odblokowania zamrożonego potencjału na pierwszym elemencie toru audio, a przy okazji - zmiany sposobu dystrybucji i słuchania muzyki. Wszystkie klocki były na stole, ale ułożenie z nich czegoś sensownego okazało się trudniejsze, niż zakładano. Stało się jasne, że wszystkim tym muszą zająć się producenci wysokiej klasy sprzętu audio. Ci byli jednak przyzwyczajeni do projektowania wzmacniaczy i kolumn, a nie specjalistycznych komputerów służących do odtwarzania plików. Niektórzy, czując coraz mocniejszą presję ze strony klientów, zaczęli montować w swoich urządzeniach gniazda USB, jakby chcieli powiedzieć "no, macie czego chcieliście, a teraz płacić i do widzenia". Ale audiofile, którzy faktycznie czekali na źródła spełniające ich oczekiwania, odpłacili im pięknym za nadobne. Z ogólnego zamieszania wyłoniło się wreszcie kilku producentów, którzy doskonale wiedzieli co z tym wszystkim zrobić. Jednym z nich był Auralic.
Wygląd i funkcjonalność
Fakt, że założyciele firmy noszą to samo nazwisko, może sugerować ich bliskie pokrewieństwo, jednak w rzeczywistości panowie Xuanqian i Yuan Wang poznali się w 2008 roku na festiwalu Waldbühne w Berlinie. Najwyraźniej szybko zdali sobie sprawę z tego, że nie wystarczy rzucić audiofilom przetwornika z gniazdem USB i powiedzieć "zróbcie sobie z tym coś". Ich zdaniem, źródło dopasowane do realiów XXI wieku musiało łączyć w sobie kilka zupełnie różnych funkcji. Ideałem byłoby urządzenie, które potrafi odczytać pliki w dowolnym formacie, połączyć się z Internetem i dostać zarówno do zasobów udostępnionych lokalnie, jak i popularnych serwisów strumieniowych, a przede wszystkim - dać użytkownikowi możliwość wygodnego zarządzania procesem odtwarzania, na przykład za pomocą aplikacji na smartfony i tablety albo, tak zupełnie po staroświecku, pilota zdalnego sterowania. Aby cała ta zabawa miała sens, umieszczone wewnątrz układy elektroniczne musiały dysponować odpowiednią mocą obliczeniową i zapewniać dźwięk naprawdę wysokiej próby. Nie mogły przypominać gotowych modułów wymontowanych z odtwarzacza płyt kompaktowych. Musiały wyciskać z cyfrowej muzyki jak najwięcej. Należy bowiem pamiętać, że wielu audiofilów zdecydowało się wejść w temat plików i streamingu wcale nie z uwagi na większą wygodę obsługi, ale właśnie dla lepszego brzmienia. Innymi słowy, nowoczesne źródło musiało być funkcjonalne, ale mieć też hi-endowe "bebechy", dzięki którym wynik starcia z porównywalnym cenowo cedekiem byłby przesądzony. Inżynierowie Auralica poradzili sobie z tym zadaniem rewelacyjnie. W krótkim czasie wyspecjalizowali się w produkcji "audiofilskich komputerów" i wszystkiego, co jest z nimi związane - w tym oprogramowania. Połączone z bardzo funkcjonalną aplikacją do odtwarzania muzyki, urządzenia te wreszcie dały audiofilom to, o czym marzyli. Auralic był na fali.
Wymagający melomani szybko przyzwyczaili się do urządzeń, którym przydzielano nazwy inspirowane świecącymi punkcikami widocznymi na naszym niebie. Altair to najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Orła, Leo to oczywiście gwiazdozbiór Lwa, Merak to gwiazda leżąca w konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy, Polaris to oczywiście gwiazda polarna, Taurus to gwiazdozbiór Byka, a Vega jest najjaśniejszą gwiazdą w gwiazdozbiorze Lutni. Na oficjalnej stronie internetowej Auralica można znaleźć dwanaście urządzeń, z których żadne nie wyłamuje się z przyjętego schematu. Jedna nazwa pojawia się za to aż czterokrotnie. Tym uprzywilejowanym obszarem na nocnym nieboskłonie jest gwiazdozbiór Barana - Aries. W firmowej terminologii jest to urządzenie znajdujące się na samym początku toru audio - transport cyfrowy odpowiedzialny za odczyt plików lub muzyki czerpanej bezpośrednio z sieci i przekazywanie danych w postaci cyfrowej do przetwornika. Innymi słowy, "audiofilski komputer". Z sobie tylko znanych powodów, producent nie usuwa ze swojej witryny modeli już niedostępnych, oznaczając je tylko dopiskiem "wyprzedane". Jednym z nich jest właśnie pierwszy, oryginalny Aries. Oznaczenie to otrzymał także malutki Aries Mini, który zrobił nieprawdopodobną karierę i, mimo wszystko, wciąż utrzymuje się w sprzedaży (przynajmniej w naszym kraju). Dwa kolejne transporty to już prawdziwy hi-end. Mowa o klockach z wprowadzonej pod koniec 2017 roku flagowej serii G2 oraz zaprezentowanej w ubiegłym roku niższej i tańszej linii G1. Zarówno Aries G2, jak i Aries G1 to bezprzewodowe transporty cyfrowe o rozbudowanej funkcjonalności. Z zewnątrz prezentują się bardzo podobnie, ale tak naprawdę dzieli je całkiem sporo, co oczywiście znajduje odbicie w cenniku. Opisywany model wykorzystuje firmową platformę Tesla G2, zbudowaną na bazie procesora Quad Core Cortex-A9 taktowanego zegarem o częstotliwości 1,2 GHz. W wielu rubrykach tabeli danych technicznych widnieją tu liczby dwukrotnie większe, niż w oryginalnym Ariesie. W odróżnieniu od swojego tańszego brata, Aries G2 ma złącze Lightning Link, podwójne zegary Femto, możliwość zainstalowania wewnątrz 2,5-calowego dysku HDD lub SSD, obudowę Unity Chassis wyrzeźbioną z pojedynczej bryły aluminium i dość skomplikowane, antywibracyjne nóżki z niewidocznymi z zewnątrz sprężynami.
TEST: Auralic Vega G1
Mając na względzie sporą różnicę w cenie obu modeli oraz fakt, że ich funkcjonalność jest zasadniczo taka sama, tańszy Aries G1 może wydawać się rozsądniejszym wyborem. Powiedzmy sobie szczerze, 9999 zł to nie 16999 zł, a zbiór argumentów przemawiających za zakupem opisywanego modelu nie jest aż tak imponujący, a przynajmniej nie dla przeciętnego użytkownika. Ale hi-endowych transportów cyfrowych z reguły nie kupują normalni ludzie. To towar dla wyjątkowych entuzjastów sprzętu audio i melomanów, których wymagania w dziedzinie jakości brzmienia i szeroko pojętego luksusu są bardzo wyśrubowane. A tak się składa, że Aries G2 jest nie tylko najlepszym transportem w katalogu Auralica, ale też kluczem do zbudowania jeszcze lepszego, kosmicznie zaawansowanego źródła. W tańszej serii G1, do Ariesa może dołączyć tylko opisywany niedawno na łamach naszego portalu "streamujący przetwornik" Vega. Oba urządzenia tworzą razem coś w rodzaju dzielonego odtwarzacza dla fanów plików i muzyki z sieci. W serii G2 będzie to dopiero początek zabawy, bo do Ariesa G2 można dołożyć przetwornik Vega G2, generator zegara Leo GX oraz procesor upsamplingowy Sirius G2. Taki komplet, złożony z czterech różnych (i kosztownych) klocków to już prawdziwy superkomputer. Plikowy hardkor dla świrów nie z tej planety. Jeżeli zastanawiacie się dlaczego w najbardziej rozbudowanej (póki co) konfiguracji mielibyśmy zastosować na przykład zewnętrzny zegar lub procesor, wcale mnie to nie dziwi. Mówimy tu jednak o zupełnie innym poziomie audiofilskiego wtajemniczenia i urządzeniach, które mają przełamywać granice niemożliwego. Leo GX to w istocie zupełnie nowy rodzaj sprzętu. Nie jest to zegar, którego zadaniem jest jedynie zsynchronizowanie się z wewnętrznym zegarem danego przetwornika. Jeżeli podłączymy go do Vegi G2, jej wbudowany zegar pójdzie w odstawkę, a Leo GX całkowicie go zastąpi, co - jak zapewnia producent - może wynieść brzmienie całego systemu w stratosferę. Firma zaznacza, że aby zrozumieć ten poziom precyzji, musimy wyjść poza tradycyjne metody pomiaru i zakresy używane do opisu osiągów zegarów audio. Istniejące wskaźniki nie są po prostu wystarczająco szczegółowe, aby dokładnie opisać rozdzielczość, jaka jest w zasięgu Leo GX. Zamiast tego, Auralic używa odchylenia Allana, które mierząc krótkookresowe zmiany w osiągach zegara oraz szumie fazowym daje wyjątkową precyzję. W przypadku Leo GX to jakby patrzeć na szum fazowy z tak bliska, by móc zobaczyć zmiany w zakresie nawet +/- 0,1 Hz. Odchylenie Allana w przypadku zegara Leo GX jest porównywalne do rubidowego zegara atomowego 10 MHz z szumem fazowym +/- 1 Hz lub 500 razy niższym jitterem, niż w oscylatorze Femto 82 fs. Sirius G2, który mimo wcześniejszych zapowiedzi nie jest jeszcze dostępny w sprzedaży, ma być natomiast potężnym, cyfrowym procesorem audio wykorzystującym najlepsze dostępne technologie do szybkiego przetwarzania sygnału, na przykład upsamplingu czy korekcji przestrzeni.
Analizując wyposażenie i parametry Ariesa G2 i jego tańszego odpowiednika - Ariesa G1 - musiałem głęboko zastanowić się czy zakup wyższego modelu można usprawiedliwić w jakikolwiek logiczny sposób. Chętnych może oczywiście kusić wspaniała obudowa Unity Chassis, ale - jak pokazał test Vegi G1 - w urządzeniach z niższej serii Auralic również mocno popracował nad tym elementem. Do tego stopnia, że nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie, oczywiście poza względami estetycznymi. Aluminiowa bryła pozbawiona widocznych łączeń prezentuje się niezwykle profesjonalnie, ale Aries G1 też nie został odziany w kiepskiej jakości puszkę z cienkiej blachy. Opisywany transport osadzono na ciekawych nóżkach antywibracyjnych z ukrytymi wewnątrz sprężynami. Jeśli dociśniemy urządzenie do podłoża, naprawdę zobaczymy i usłyszymy jak ten system pracuje. Dodatkowo, producent zapewnia, że wnętrze Ariesa G2 zostało rozplanowane tak, aby uzyskać idealny rozkład masy, co także pomaga w walce ze szkodliwymi drganiami, a przy okazji sprawia, że osadzona na sprężynach obudowa będzie trzymała poziom. Fajnie, ale jeśli zdecydujemy się na Ariesa G1, w kieszeni zostanie nam jeszcze sporo pieniędzy, które będziemy mogli wydać na równie ciekawe akcesoria, jak nóżki czy platformy antywibracyjne. Wewnątrz testowanego modelu można zamontować dysk HDD lub SSD. Aries G1 na to nie pozwala, ale oba urządzenia mają z tyłu dwa gniazda USB typu A - jedno do podłączenia DAC-a, a drugie właśnie dla dysku lub pendrive'a z plikami. Może nie jest to wybitnie eleganckie rozwiązanie, ale skoro takie urządzenie można położyć chociażby za Ariesem, montaż dysku wewnątrz obudowy nie wydaje się być aż tak wielkim udogodnieniem. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że funkcjonalność obu transportów jest właściwie identyczna. To ta sama platforma, ta sama "płyta główna", a - co za tym idzie - te same możliwości i parametry. Aby zachęcić klientów do kupna droższego modelu, niektórzy producenci sprzętu z premedytacją usuwają z tańszych urządzeń niektóre gniazda i funkcje. Auralic chyba doszedł do wniosku, że 9999 zł to i tak sporo, w związku z czym Aries G1 też jest całkiem wypasiony. Nie ulega jednak wątpliwości, że urządzenia z serii G2 są poważniejsze i bardziej dopieszczone. Testując Vegę G1, miałem wrażenie, że dostałem do zabawy naprawdę ładny kawałek sprzętu. Tutaj miałem wrażenie, jakbym trzymał w rękach dzieło sztuki.
Lepsza obudowa, sprężynujące nóżki, kieszeń na dysk... Gdzie kryje się w tym wszystkim coś, co mogłoby usprawiedliwić sporą dopłatę? Wydaje się, że "tym czymś" jest przede wszystkim możliwość rozbudowy systemu o kolejne klocki, które - za wyjątkiem Vegi - nie mają swoich odpowiedników w serii G1. Aby uczynić tę opcję jeszcze bardziej atrakcyjną, Auralic wprowadził firmowe złącze Lightning Link. Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że nie jest to nic nowego. Wykorzystano bowiem znane i cenione za wysoką jakość transmisji gniazda HDMI. Producent twierdzi jednak, że dzięki systemowi Lightning Link, muzyka w wysokiej rozdzielczości brzmi jak nigdy dotąd. W przeciwieństwie do innych połączeń HDMI opartych na standardzie I2S, dwukierunkowy Lightning Link umożliwia wszystkim urządzeniom w danym systemie komunikowanie się ze sobą bez błędów jitter. Mówiąc obrazowo, kable HDMI - wykorzystywane w tym przypadku jako dwukierunkowe interkonekty cyfrowe - przesyłają w jedną stronę sygnał muzyczny (z Ariesa G2 do Vegi G2 będzie to ten odczytany z naszego źródła, a jeśli pomiędzy te dwa elementy wepniemy Siriusa G2, będzie to sygnał po dodatkowej obróbce, poddany na przykład upsamlingowi), natomiast w odwrotnym kierunku podróżują dane z zegara taktującego, co ma zapewnić perfekcyjną synchronizację danych. Być może właśnie dlatego producent utrzymuje, że włączenie do takiej wieży zegara Leo GX jest tak dużym krokiem do przodu. W najbardziej rozbudowanym układzie, Leo GX nie otrzymuje żadnych danych, ale wysyła sygnał zegara taktującego do Vegi G2, następnie do Siriusa G2 i na samym końcu - do naszego Ariesa G2. Wszystkie elementy działają wówczas w idealnej harmonii, czego nie da się uzyskać za pomocą standardowych kabli cyfrowych. Lightning Link przenosi również dane sterujące, dotyczące na przykład regulacji głośności czy parametrów pracy procesora. Użytkownik dostaje więc jednolity, zunifikowany interfejs sterowania. Wydaje mi się, że właśnie Lightning Link jest "tym czymś", co może przesądzić o zakupie Ariesa G2, a nie tańszego i bardzo sensownego transportu z serii G1. W porównaniu z tak ciekawą możliwością upgrade'u naszego źródła, obudowa, nóżki i kieszeń na dysk jawią się jako mało istotne drobiazgi. Opisywane źródło może przemówić do audiofilów, którzy doskonale wiedzą, że za jakiś czas znów będą szukali lepszego dźwięku. Dokładanie kolejnych komponentów i stopniowe budowanie źródła absolutnie wyczynowego może okazać się znacznie lepszym posunięciem niż sprzedawanie posiadanego transportu i szukanie czegoś jeszcze lepszego. Na tym poziomie cenowym, będzie to po prostu trudne (choć nie twierdzę, że niemożliwe). Jedynym minusem jest całkowity koszt takiej operacji. Aries G2 kosztuje 16999 zł, Vega G2 - 24999 zł, Leo GX w wersji Premium (ze specjalnym kablem wykonywanym ręcznie z materiałów o specyfikacji militarnej) - 36999 zł, natomiast Sirius G2 - kto wie... Pewnie też będzie to coś w okolicach dwudziestu tysięcy złotych. Dokładając do Ariesa G2 sam przetwornik Vega G2, otrzymujemy źródło za 41998 zł, a więc znajdujemy się mniej więcej na poziomie Naima NDS. Leo GX podnosi stawkę do 78997 zł, a nasze dzielone źródło przebija już tak zaawansowane maszyny, jak T+A MP 3100 HV. Kiedy na rynek wejdzie wreszcie Sirius G2, cena flagowego źródła Auralica prawdopodobnie z łatwością przebije granicę stu tysięcy złotych.
Charakterystyczną cechą opisywanego modelu jest dbałość o zachowanie higieny przesyłowej na najwyższym poziomie, z galwaniczną izolacją wszystkich gniazd. Jak przeczytamy na stronie producenta, dzięki platformie Tesla G2, nasz transport może odtwarzać gęste pliki nawet przez Wi-Fi, wliczając w to PCM-y w jakości 32 bit/384 kHz i DSD512. Na dokładkę dostajemy też AirPlay i kompatybilność z oprogramowaniem firmy Roon.Czas jednak odłożyć na bok filozoficzne dywagacje i sprawdzić co my tu mamy. Jako odtwarzacz sieciowy, Aries G2 oferuje właściwie wszystko, czego moglibyśmy wymagać od tego typu urządzenia. Dzięki niemu, dobierzemy się do całej naszej muzyki, począwszy od tej z dysków podpiętych pod USB, a kończąc na serwisach strumieniowych radiu internetowym. Charakterystyczną cechą opisywanego modelu jest dbałość o zachowanie higieny przesyłowej na najwyższym poziomie, z galwaniczną izolacją wszystkich gniazd. Jak przeczytamy na stronie producenta, dzięki platformie Tesla G2, nasz transport może odtwarzać gęste pliki nawet przez Wi-Fi, wliczając w to PCM-y w jakości 32 bit/384 kHz i DSD512. Na dokładkę dostajemy też AirPlay i kompatybilność z oprogramowaniem firmy Roon. Zapytacie czy możliwość odczytu gęstych plików przy połączeniu bezprzewodowym jest aż takim luksusem, aby chwalić się tym na wszystkich odpustach? Najwyraźniej tak. Kiedy zgłębimy specyfikację konkurencyjnych streamerów, często okazuje się, że pliki najwyższej jakości odtworzymy tylko przez LAN, ewentualnie po podpięciu komputera do gniazda USB. Oczywiście producenci strumieniowców, zamiast wpisywać w specyfikacji kolejne minusy, chwalą się tym, co dany model ma i z czym sobie poradzi. Wymagający audiofile nauczyli się czytać te opisy tak, jak robią to poszukiwacze samochodów - jeżeli nie ma jasnej informacji o tym, że auto jest bezwypadkowe, na bank nie jest to przeoczenie (znaczy, że było walnięte, i to prawdopodobnie dość mocno). Ponieważ jednak tych funkcji i formatów narobiło się mnóstwo, człowiek odnosi wrażenie, że wszystkie odtwarzacze strumieniowe z danego przedziału cenowego mają takie same funkcje i potrafią z grubsza to samo. A to nieprawda. Auralic jest tutaj jednym z wyjątków, co moim zdaniem zawdzięcza swojej ofercie, ukierunkowanej właściwie tylko na źródła cyfrowe. Jako specjalista od streamerów, zwyczajnie nie może sobie pozwolić na to, by jego urządzenia nie miały jakichś ważnych udogodnień, a firmowa aplikacja Lightning DS była aktualizowana bardzo rzadko i pozostawała w tyle za konkurencją. I faktycznie, ciężko się tutaj do czegoś przyczepić. No dobrze, korzystałem w życiu z bardziej imponujących aplikacji, szczególnie pod względem graficznym, ale Lightning DS działa, można się z nim stosunkowo łatwo porozumieć, a dodatkową korzyścią jest możliwość słuchania gęstych plików nawet przez Wi-Fi (co oznacza, że nie trzeba ciągnąć kabli do routera - dla wielu audiofilów jest to prawdziwe wybawienie).
Minusy? Aby firmowa apka wyglądała naprawdę dobrze, trzeba sięgnąć po iPada. Teoretycznie można także użyć iPhone'a albo skorzystać z playera dostępnego z poziomu przeglądarki, ale jest to takie kombinowanie na siłę. Nie ma sensu się męczyć. Nawet jeśli nie jesteście miłośnikami urządzeń z jabłuszkiem, sugerowałbym potraktować kupno iPada jak inwestycję w wypasionego pilota do Ariesa G2. Nie uwierzę, że ktoś, kto zamierza wydać 16999 zł na streamer, nie może dorzucić jednej dziesiątej tej kwoty na tablet, który przyda mu się do wielu innych rzeczy. Zakładając oczywiście, że taka osoba nie ma już w domu przynajmniej jednego iPada. Co by nie mówić, Auralic nie jest w swojej miłości do Apple'a odosobniony. Należy także zwrócić uwagę na to, że niemal wszystkie widoczne z tyłu gniazda (poza złączem USB dla dysku zewnętrznego) to wyjścia cyfrowe. Jeżeli potrzebujemy wejść, będziemy musieli poszukać ich w swoim przetworniku lub wzmacniaczu. Lista plusów jest znacznie dłuższa. Spodobała mi się łatwość obsługi, elegancka obudowa, duży wyświetlacz, rozsądnie rozplanowane zaplecze, a nawet to, że po podłączeniu przetwornika do gniazda USB, Aries G2 wykrywał cóż to za DAC i zamiast standardowej nazwy wyjścia, pokazywał mi, że docelowym urządzeniem będzie w tym momencie Unison, Marantz, Chord itd. Podobnie, jak to się dzieje w przypadku komputera, ale jeszcze prościej, bo Auralic wiele rzeczy zrobił za mnie. Jego instalacja trwała dosłownie kilka minut. I to wliczając czas potrzebny na aktualizację software'u i wymagany po tej operacji reboot. Naprawdę szybko się z nim polubiłem. Minusem największego kalibru jest oczywiście cena. Niecałe siedemnaście tysięcy to jednak sporo. Szczególnie biorąc pod uwagę to, że 27-calowy iMac z wyświetlaczem Retina 5K, sześciordzeniowym procesorem 3,7 GHz i dyskiem o pojemności 2 TB kosztuje 11499 zł. Choćby nie wiem co Aries G2 miał w środku, nigdy nie dorówna takiej bestii pod względem możliwości technicznych. Racjonalnie po prostu nie da się wytłumaczyć takiego wydatku. Oprócz tego, szczerze uważam, że testowany model oferuje zbyt mało usprawnień względem Ariesa G1. Nie wiem czy kilka drobiazgów przekonałoby mnie, bym wyjął z kieszeni aż siedem tysięcy złotych. Jedyną rzeczą, która naprawdę coś znaczy, jest tutaj złącze Lightning Link i możliwość rozbudowy naszego źródła o kolejne klocki z tej samej serii. Ale na taki krok zdecydują się tylko prawdziwi hardcore'owcy. Jeżeli nie planujecie wydawać kolejnych kilkudziesięciu tysięcy na Vegę G2, Leo GX i Siriusa G2, i jeśli Aries G1 nie odstaje tak mocno od Ariesa G2 pod względem właściwości brzmieniowych (a skoro oba są zbudowane na tej samej platformie i wyglądają niemal identycznie, można założyć, że tak właśnie jest), to nie ma się co oszukiwać - Aries G1 będzie mądrzejszym wyborem. Sęk w tym, że wymagającego audiofila nie powinno obchodzić "drugie najlepsze wyjście". Jeżeli chcemy się przekonać co daje prawdziwie hi-endowy transport cyfrowy, musimy posłuchać Ariesa G2. I to właśnie zamierzam zrobić.
Brzmienie
Auralic po raz kolejny uzmysłowił mi jak niedocenianym elementem cyfrowego toru audio jest źródło. I nie mam tu na myśli przetwornika, ale transport, streamer, serwer, odtwarzacz plików, czy jak jeszcze byśmy tego urządzenia nie nazwali. Jego rola jest przez wielu audiofilów marginalizowana, bo przecież pliki z dysku sieciowego lub pendrive'a potrafi odczytać dowolny komputer. Z dobrym oprogramowaniem i sterownikami dla naszego DAC-a na pokładzie, bez większego wysiłku zrobi to dla nas dowolny laptop za niecałe dwa tysiące złotych. Wielu melomanów idzie po linii najmniejszego oporu i wykorzystuje do tego celu swojego peceta albo nawet popularny minikomputer Raspberry Pi. Być może ma to związek z samą naturą działania tego typu urządzeń, ale dominuje przeświadczenie, że urządzenie zajmujące się odczytem plików działa zero-jedynkowo - albo wykonuje swoją pracę, albo nie. Nie ma tu miejsca na "lepiej" i "gorzej", no bo niby co może tu być lepsze lub gorsze? Cyfra to cyfra, prawda? Niestety, rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Pomiędzy czernią a bielą istnieje jeszcze mnóstwo odcieni szarości, nie wspominając już o kolorach. A mimo to, audiofile, którzy twierdzą, że widzą w tym wszystkim nie tylko zera i jedynki, ale różne barwy i odcienie docierającego do nich dźwięku, są w niektórych kręgach traktowani jak wariaci, którzy dali się nabrać na sprytne sztuczki i fantastyczne opowieści innych wariatów. Sytuacja przypomina tę, z jaką mieliśmy do czynienia po wprowadzeniu na rynek pierwszych płyt i odtwarzaczy CD. Ludzie mający tendencję do upraszczania rzeczywistości (zagadnienia dotyczące sprzętu audio, maksymalnie spłycone, są przecież łatwiejsze do zrozumienia i zaakceptowania, a dodatkowo prowadzą do mniejszego drenażu potrfela, w którym większość pieniaczy i tak niewiele ma) szybko uznali, że cyfra to cyfra, więc poszczególne maszyny niczym istotnym się nie różnią. Optyka, serwomechanizmy, przetworniki, analogowe stopnie wyjściowe? Dla nich były to mało istotne detale. Uznali, że każdy odtwarzacz płyt kompaktowych to pudełko odczytujące zera i jedynki. A drgania, a jitter, a błędy odczytu? Terefere! A skoro terefere, to wystarczy kupić najtańszy odtwarzacz dostępny na rynku i pozamiatane. A audiofile wydający tysiące złotych na hi-endowe źródła to frajerzy, którzy po prostu doszli jeszcze do tej oczywistej prawdy, że cedeki nie różnią się między sobą...
Warto jednak pamiętać o tym, że jeszcze jakiś czas temu praktycznie każdy miłośnik wysokiej klasy sprzętu audio marzył o hi-endowym odtwarzaczu dzielonym, składającym się w najlepszym układzie z transportu ładowanego od góry i zaawansowanego technicznie przetwornika z lampowym stopniem wyjściowym. Ileż to pieniędzy, czasu i energii poświęcano na stworzenie samego napędu, który mógłby karmić kolejne elementy toru precyzyjnie odczytanym i pozbawionym błędów sygnałem cyfrowym! Powstały transporty z zawieszonymi w jednym punkcie mechanizmami wysuwanymi ręcznie po łuku, źródła z napędem paskowym, urządzenia z szufladą wyjeżdżającą na specjalnych prowadnicach i niezliczone top-loadery. Ich posiadacze należeli i wciąż należą do audiofilskiej elity. I, jeśli się nie mylę, żadnemu z nich nie przyszło do głowy, aby swój zaawansowany technicznie transport zastąpić laptopem albo komputerowym CD-ROM-em. Bo przecież cyfra to cyfra... Teoretycznie tak. Ale większość laptopów ma wbudowane głośniki, zatem po co się męczyć? Słuchajmy muzyki w ten sposób i chrzanić tę całą audiofilizację! No, ale... Wszystko, co robimy, robimy po to, aby słuchać muzyki w jak najwyższej jakości i czerpać z tego maksimum frajdy. A laptop lub niskobudżetowy minikomputer nadaje się do tego tak samo, jak wysłużona taksówka do startowania w najbardziej wymagających rajdach samochodowych. Przy odrobinie szczęścia powinna nawet dojechać do mety. Przecież ma cztery koła, silnik i kierownicę, prawda? Komputer, z którego korzystamy na co dzień, też odczyta gęste pliki i prześle sygnał do przetwornika. Jeżeli jednak chcielibyśmy wejść na poziom zarezerwowany dla wyczynowców, potrzebujemy czegoś lepszego. Dzisiejszego odpowiednika hi-endowego, ładowanego od góry transportu CD. Aries G2 to właśnie takie cudo.
Audiofile przywiązują ogromną wagę do przetworników cyfrowo-analogowych. Trudno się temu dziwić, bo w dzisiejszych czasach DAC zaczął przejmować rolę centralnego elementu dobrego systemu audio, zbierającego sygnał z wielu podłączonych do niego źródeł - od komputera czy streamera po konsolę do gier i dekoder telewizji satelitarnej. Producenci elektroniki dla złotouchych wykorzystują coraz nowocześniejsze kości i podają coraz lepsze parametry, ale w testach odsłuchowych różnice między poszczególnymi modelami mogą być znacznie mniejsze, niż mogłoby się wydawać. Szczególnie jeśli porównujemy ze sobą kilka DAC-ów z podobnego pułapu cenowego. Jako, że zajmuję się tym tematem nie od dziś (choć, naturalnie, w kwestii doświadczenia zawodowego i siwizny tudzież łysiny na głowie jeszcze sporo brakuje mi do recenzentów, którzy wyprzedzają mnie o jedno pokolenie), mogę z ręką na sercu powiedzieć, że z pojawieniem się plików wysokiej rozdzielczości i czytającej je aparatury od samego początku wiązałem duże nadzieje, ale testowanie przetworników było dla mnie sporym wyzwaniem, a czasami - nie boję się tego powiedzieć - udręką. Kiedy dostawałem trzy lub cztery odtwarzacze płyt kompaktowych, robota była zrobiona w ciągu tygodnia. Żadnego z nich nie trzeba było podłączać do komputera. Żaden nie wymagał instalacji sterowników i innych tego rodzaju zabiegów. Wystarczyło podłączyć każdy z nich do prądu, wsadzić dwa kabelki w odpowiednie gniazda, włożyć płytę i wcisnąć "play". Ale w pracy recenzenta chodzi przede wszystkim o dźwięk i umiejętność przełożenia wrażeń odsłuchowych na słowa. A tutaj cedeki miały nad przetwornikami ogromną "przewagę" - nawet na poziomie budżetówki zwykle mocno różniły się między sobą. Na tyle mocno, że już po kilku kawałkach doskonale wiedziałem na czym zbuduję swój opis. Marantz grał dynamicznie i dokładnie. Denon dodawał od siebie trochę ciepła i oferował bardzo głęboki bas. NAD był do bólu neutralny. Arcam stawiał na szybkość i przejrzystość, a do tego miał też rewelacyjną przestrzeń. Przejrzałem swoje testy sprzed kilkunastu lat i zauważyłem, że niezależnie od modelu, o każdej z tych maszyn mogłem napisać coś ciekawego. Z przetwornikami nie było już tak różowo. Aby uchwycić i opisać ich charakter, musiałem zwykle przesłuchać znacznie więcej materiału i mocniej skupić się na swoim zadaniu. O znakomitej większości mógłbym napisać to samo - grały naturalnie, równo i czysto. Modele wyłamujące się z tego schematu, przynajmniej we wczesnych latach plikowej rewolucji, można było zliczyć na palcach jednej ręki. Dlaczego tak się działo? Odpowiedzi są dwie. Po pierwsze, wiele przetworników wykorzystuje te same kości (których symbole na pewno są wtajemniczonym audiofilom dobrze znane), a nawet te same odbiorniki USB i inne elementy "pomocnicze". Wiem, że sam chip to jeszcze nie koniec historii, ale cudów nie ma - różnica między takimi urządzeniami nie może być kolosalna. Po drugie, stawiając obok siebie dwa odtwarzacze płyt kompaktowych, porównujemy dwa kompletne źródła - od napędu po wyjście analogowe. Testując same przetworniki karmione tym samym sygnałem, mamy znacznie mniejsze pole manewru. To tak, jakbyśmy w istocie testowali połowę odtwarzacza CD. Hmm... A może nawet mniej?
Chyba jednak mniej. A przynajmniej do takich wniosków doprowadziły mnie już pierwsze minuty zabawy z Ariesem G2. Kochani, przepraszam, że niektórych z Was mocno zmartwię lub zdenerwuję, ale bez dobrego transportu całą tę zabawę z DAC-ami możemy sobie niestety wsadzić do gardła i przepychać kijem tak długo, aż znajdzie się tam, gdzie powinna (chyba, że macie odwagę zrobić to od razu). Tę myśl zasiał w mojej głowie już Bryston BDP-3, ale po niezwykle pouczającej sesji odsłuchowej postanowiłem ochłonąć, odpocząć i zejść na ziemię. W końcu mówimy o cyfrowym transporcie za 15300 zł. Urządzeniu, które tak naprawdę jest lekko przestarzałym komputerem z procesorem Intel Celeron, działającym pod kontrolą systemu Linux. A jednak, nawet po podłączeniu do DAC-a w moim wzmacniaczu, BDP-3 wkopał (bo nie da się tego inaczej ująć) brzmienie całego zestawu na wyższy poziom. Auralic zrobił dokładnie to samo. Choć jego brzmienie odebrałem jako bardziej neutralne i precyzyjne, efekt był równie spektakularny. Testowałem w życiu mnóstwo przetworników, ale nie pamiętam kiedy którykolwiek z nich wprowadził tak duże zmiany w brzmieniu całego systemu. Nie chodzi o ich charakter, ale o skalę. Pamiętam kilka DAC-ów, które z chęcią zostawiłbym sobie na dłużej. Hegel HD30, Chord Qutest, Aqua La Scala MKII - to bardzo dobrze urządzenia. Ale gdybym miał do wyboru dwie opcje - Ariesa G2 z przetwornikiem za trzy tysiące złotych albo zwykłego laptopa podłączonego do DAC-a za siedemnaście tysięcy (w obu przypadkach wychodzi nam źródło za podobne pieniądze), wybrałbym bramkę numer jeden. Bez żadnych wątpliwości. I myślę, że - niezależnie od klasy przetwornika, o którym mowa w drugiej sytuacji - uzyskałbym znacznie lepszy dźwięk.
Kojarzycie ten efekt, kiedy długo porównywaliście ze sobą kolejne urządzenia, zwracając uwagę na wybrane cechy prezentacji i oceniając testowane modele wedle pewnego klucza, aż jeden z nich wyłamał się ze schematu tak mocno, że zaczęliście zacząć uwagę na zupełnie inne rzeczy, a ostatecznie doszliście do wniosku, że trzeba porzucić klucz i posłuchać wszystkiego od nowa? Myślę, że dokładnie takim szokiem będzie dla niektórych odsłuch Auralica. Nagle nasz system zaczyna grać inaczej, i to na tylu różnych płaszczyznach, że właściwie nie wiadomo od czego zacząć. Opisując przetworniki, zwykle zwracam uwagę na pasmo przenoszenia, przejrzystość i dynamikę. Czasami także na barwę i przestrzeń, jeśli testowany model prezentuje w tych dziedzinach coś ciekawego (co nie musi być prawdą, nawet w przypadku dość kosztownych DAC-ów). Aries G2 dosłownie poprzestawiał priorytety. Ciężko zarzucić mu, aby ingerował w temperaturę prezentacji lub proporcje między poszczególnymi zakresami, ale istnieje znacznie więcej obszarów, które w jego brzmieniu interesują nas jeszcze bardziej. A najważniejszym z nich jest przestrzeń. Szeroka i głęboka? Tak, to też. Trójwymiarowa i pełna powietrza? Owszem, ale wcale nie to zrobiło na mnie największe wrażenie. Prawdziwym ciosem była ogólna namacalność brzmienia, na którą składało się prawdopodobnie wiele różnych aspektów prezentacji - precyzja lokalizacji źródeł pozornych, swoboda rozmieszczania instrumentów na scenie i niemal zupełna dowolność w kształtowaniu ich własnego pogłosu. Najprościej można powiedzieć, że nagrania, które do tej pory traktowałem jako całość, odkryły przede mną jeszcze jeden wymiar. Bez najmniejszego wysiłku, byłem w stanie wyodrębnić z nich nie tylko poszczególne instrumenty, ale wręcz kolejne warstwy, z jakich się składały. Wiem, ciężko to wytłumaczyć, ale liczy się jedno - wrażenie braku kurtyny oddzielającej nas od muzyki.
Domyślam się, że po raz kolejny zdenerwuję audiofilskich purystów i zagorzałych przeciwników źródeł plikowych, ale przez cały czas trwania testu - i to niezależnie od przetwornika, z którym Auralic współpracował - miałem wrażenie, jakbym słuchał porządnego, dobrze skonfigurowanego, hi-endowego gramofonu.Z różnych względów, scenę stereofoniczną Auralica najłatwiej jest mi przełożyć na wrażenia wzrokowe (co, swoją drogę, może nie być tak dalekie od prawdy). Większość urządzeń maluje przed nami muzyczny obraz, który przy odrobinie wyobraźni moglibyśmy przedstawić za pomocą trójwymiarowego obrazu lub - czemu nie - rzeźby. W przypadku sprzętu grającego mocno skondensowanym, punktowym dźwiękiem użylibyśmy zapewne mniej materiału i skonstruowali coś stosunkowo niewielkiego. Urządzenia oferującego szerszą, głębszą i bardziej spektakularną stereofonię na pewno zmusiłyby nas do większego wysiłku, a być może nawet wyniesienia z pokoju odsłuchowego kilku cięższych przedmiotów. Pozostaje jednak pytanie jakiego budulca użyjemy. Niektóre urządzenia mają bowiem tendencję do grania plamami. Kontury instrumentów i wykonawców są wtedy mocno rozmazane. Bywa też, że dźwięk - jako całość - staje się mniej lub bardziej przezroczysty. Kiedy źródła pozorne nie są mocno osadzone w przestrzeni, można odnieść wrażenie, że wystarczy kichnąć, aby wszystko się rozleciało i rozpłynęło w powietrzu. Naszą rzeźbę, niezależnie od jej rozmiarów, musielibyśmy stworzyć z czegoś bardzo delikatnego, jak pozaginana folia lub baloniki wypełnione dymem. Aries G2 gra natomiast tak przekonująco, że oczywistym wyborem, przynajmniej w moim odczuciu, byłby granit.
Analizując poszczególne aspekty brzmienia Ariesa G2, doszedłem do całkiem nieoczywistych wniosków. Domyślam się, że po raz kolejny zdenerwuję audiofilskich purystów i zagorzałych przeciwników źródeł plikowych, ale przez cały czas trwania testu - i to niezależnie od przetwornika, z którym Auralic współpracował - miałem wrażenie, jakbym słuchał porządnego, dobrze skonfigurowanego, hi-endowego gramofonu. Brzmienie było niesamowicie spójne, barwne i muzykalne. Auralic dbał o to, aby wszystkie fragmenty pasma akustycznego żyły ze sobą w zgodzie. Aby żaden z nich nie przysłaniał całości. Aby muzyka była odtwarzana zgodnie z zamiarami jej twórców. Niewątpliwie mu się to udało, ale dla mnie w jego dźwięku było coś jeszcze ważniejszego. Namacalność, bliskość, niewymuszona swoboda budowania sceny stereofonicznej, spójność, gładkość, homogeniczność - dokładnie tak, jak pokazuje to wysokiej klasy system analogowy. Pojawia się trudny do wytłumaczenia paradoks. Z jednej strony, odbieramy takie brzmienie jako uspokojone. Nie ma w nim bowiem śladów agresji i wyciskania czegokolwiek na siłę. Wszystko dzieje się jakby od niechcenia, na dużym luzie. z drugiej natomiast, trudno oprzeć się wrażeniu, że słyszymy więcej i poznajemy muzykę dokładniej, niż w przypadku urządzeń nastawionych tylko i wyłącznie na detal, szybkość i cięcie powietrza żyletką. Z Ariesem G2, dźwięk nabiera po prostu niesamowitego realizmu, a ukazujący się przed nami artyści stają się czymś więcej, niż tylko naszym wymysłem, ulotną fantazją i efemerycznym produktem stereofonicznego oszustwa. Neutralność, uniwersalność i czystość odtwarzacza cyfrowego połączona z motoryką, przestrzenią, barwą i muzykalnością gramofonu. Czy to nie jest przypadkiem źródło idealne?
Budowa i parametry
Auralic Aries G2 to cyfrowy transport strumieniowy, który łączy bezprzewodowo domowy system audio z różnorodnymi źródłami muzyki cyfrowej, poczynając od urządzeń sieciowych i USB, aż do serwisów online oferujących muzykę w formatach bezstratnych czy też radia internetowego. Aries G2 jest też pierwszym elementem firmowego super-źródła, które w najbardziej rozbudowanej konfiguracji będzie mogło składać się z aż czterech oddzielnych klocków. "Pracując razem, urządzenia serii G stają się pionierską siecią dźwiękową, unikatowym, zintegrowanym systemem cyfrowego audio przeznaczonym dla najbardziej wymagających melomanów. Aries G2 i Vega G2 zachowują elementy innowacyjnej inżynierii, która sprawiła, że poprzednicy wyróżniali się znacząco w swoich kategoriach, ale właśnie na tym kończą się podobieństwa. Rozbudowane zasoby, oryginalne podejście do izolacji, rozszerzona funkcjonalność, przełomowe poziomy kontroli i komunikacji sprawiły, że Aries G2 i Vega G2 stanowią nową klasę urządzeń Auralic." powiedział prezes firmy, Xuanqian Wang. Aries G2 posiada najnowocześniejszą technologię izolacji galwanicznej. Producent zadbał także o czyste zasilanie, które zapewnia podobno nienaganną jakość obsługiwanego sygnału cyfrowego. Jak twierdzi producent, Aries G2 jest urządzeniem, które jednoczy źródła muzyki o najwyższych rozdzielczościach i dostarcza je do naszego DAC-a poprzez niezawodne złącza wyjściowe, w tym interfejs Auralic Lightning Link, szybkie USB audio 2.0, AES/EBU, cyfrowe koaksjalne oraz optyczne. Procesor nowego modelu jest o 50% szybszy od oryginalnego Ariesa, z dwukrotnie większą pamięcią systemową i masową. Oznacza to jeszcze łatwiejszą obsługę rozdzielczości do DSD512 i PCM 32 bit/384 kHz. Funkcja streamingu umożliwia nowemu transportowi łączenie się z plikami muzycznymi w istniejącej sieci Wi-Fi. Urządzenie oferuje również dodatkowe funkcje, jak listy odtwarzania na urządzeniu, buforowanie pamięci, odtwarzanie bez przerw, bit perfect, czy multiroom. Wszystko to kontrolowane jest poprzez aplikację Auralic na iOS, Lightning DS lub dostęp do programu Lightning za pośrednictwem nowego interfejsu internetowego na każdym urządzeniu mobilnym. Oprócz zgodności z AirPlay, Aries G2 jest certyfikowanym punktem końcowym Roon Ready do łatwej integracji z oprogramowaniem Roon, co zdaniem producenta czyni go jednym z najbardziej elastycznych streamerów na rynku. Klienci mogą także zainstalować wewnątrz dowolny 2,5-calowy dysk twardy lub zamówić ten model z fabrycznie zainstalowanym napędem SSD przeznaczonym do przechowywania muzyki na urządzeniu. Sercem Ariesa G2 jest platforma Tesla G2 wyposażona w czterordzeniowy procesor Quad Core Cortex-A9 1,2 GHz, 2 GB pamięci DDR3 i 8 GB pamięci masowej, dostarczając 25 razy więcej mocy obliczeniowej niż poprzedni model. Należy do tego dodać izolację galwaniczną, która umożliwia transmisję danych między obwodami całkowicie oddzielonymi od siebie fizycznie. Jednym z elementów odróżniających Ariesa G2 od jego znacznie tańszego brata z serii G1 jest ekranująca obudowa Unity Chassis wykonana z pojedynczego bloku aluminium. Osadzono ją na nózkach, które z zewnątrz prezentują się całkiem zwyczajnie, ale wewnątrz mają ciekawy mechanizm tłumiący wibracje, zbudowany w oparciu o spore i stosunkowo twarde sprężyny. Aby dostać się do środka, musimy odkręcić podstawę urządzenia. Wszystkie komponenty zamontowane są "do góry nogami". Widać tu przede wszystkim dużą dbałość producenta o zasilanie, a także izolację wrażliwych podzespołów od zakłóceń generowanych przez transformatory czy dysk twardy, który można zamontować w osobnej, metalowej kieszeni. Cały "komputer" umieszczono na jednej płytce drukowanej zamkniętej w swoim własnym "pokoiku". Trzeba przyznać, że wygląda to dość minimalistycznie, ale też niezwykle audiofilsko.
Werdykt
Gdyby audiofile kierowali się wyłącznie rozumem i parametrami, które można zmierzyć, niniejszy test udałoby mi się zmieścić w trzech, może czterech akapitach. Nikt normalny nie wydałby takich pieniędzy na urządzenie służące tylko i wyłącznie do odczytywania cyfrowej muzyki i przesyłania otrzymanych w ten sposób danych do przetwornika. To niedorzeczne. Zupełnie irracjonalne. Ale hi-end rządzi się swoimi prawami. Na tym poziomie nie chodzi już o podjęcie rozsądnej decyzji, ale o pogoń za niedoścignionym ideałem. A tak się składa, że Aries G2 jest w moim przekonaniu cyfrowym źródłem bliskim audiofilskiego absolutu. Nie chcę, i być może nawet nie powinienem sobie wyobrażać do czego będzie zdolny w połączeniu z trzema innymi urządzeniami z tej serii. Wiem, że chciałbym mieć taki transport w swoim systemie odniesienia i na razie to mi wystarczy. Domyślam się, że większość osób czytających te słowa nigdy Ariesa G2 nie posłucha. Chociażby z uwagi na cenę, która dla wielu melomanów jest po prostu zaporowa. A szkoda, bo tylko tak naprawdę tylko odsłuch może udzielić nam odpowiedzi na podstawowe pytanie - po co mielibyśmy kupić taki "audiofilski komputer"? Cóż, chodzi po prostu o brzmienie. Auralic pozwala nam zaznać dźwięku odtwarzanego na poziomie kosmicznym. Dla tych, którzy przełamią wewnętrzną barierę i zdecydują się dać mu szansę, może okazać się brakującym ogniwem - komplementarną częścią cyfrowego odtwarzacza dzielonego. Dla mnie jest to także kolejny dowód na to, że źródła plikowe i odtwarzacze sieciowe mogą już wyjść ponad poziom hi-endu i wejść w rejony, które nazywa się ultra hi-endowymi. Mimo postępującego z każdym dniem rozwoju technicznego, nie liczyłbym jednak na to, że za kilka lat każdy audiofil będzie miał w domu takiego Auralica. Tak samo, jak nie wszyscy melomani mają w domu wzmacniacz Devialeta. Budżetowe kolumny B&W, mimo podobnej kopułki z tłumiącą tubą, wciąż nie grają tak, jak Nautilusy z 1993 roku. Nie wierzę w to, aby audiofile zaczęli masowo kupować tego typu transporty. Co by nie mówić, jest to zabawa dla prawdziwych, ostro zakręconych świrów. Tak samo, jak posiadaczom dzielonych odtwarzaczy CD trudno było wyjaśnić dlaczego zdecydowali się na tak skomplikowane rozwiązanie, tak właściciele Ariesa G2, ale też podobnych źródeł Brystona, Lumina, SoTM-a czy Fidaty prawdopodobnie nie będą umieli wytłumaczyć niedowiarkom i teoretykom dlaczego nie kupili pierwszego lepszego laptopa albo popularnej "malinki". Co więcej, gdybyśmy przebudowali Ariesa G2 i zrobili z niego normalnego, domowego peceta, prawdopodobnie byłby beznadziejny. Ale, w odróżnieniu od takich blaszaków, zbudowano go tylko w jednym celu. Ma odtwarzać muzykę. I robi to genialnie.
Dane techniczne
Wejścia cyfrowe: 1 x USB, 1 x LAN
Wyjścia cyfrowe: 1 x USB, 1 x AES/EBU, 1 x optyczne, 1 x koaksjalne, 1 x Lightning Link
Procesor: Quad Core Cortex-A9 1,2 GHz
Odtwarzane formaty: AAC, AIFF, ALAC, APE, DFF, DSF, FLAC, MP3, OGG, WAV, WV, WMA
Łączność bezprzewodowa: Wi-Fi, AirPlay
Wymiary (W/S/G): 8/34/32 cm
Masa: 7,2 kg
Cena: 16999 zł
Konfiguracja
Equilibrium Ether Ceramique, Audiovector QR5, Unison Research Triode 25, Marantz ND8006, Chord Qutest, Astell&Kern AK70, Asus Zenbook UX31A, Cardas Clear Reflection, Equilibrium Pure Ultimate SG, Enerr One 6S DCB, Enerr Transcenda Ultra, Enerr Transcenda Light, Enerr Tablette 6S, Norstone Esse.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Głębia sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Cena
Nagroda
-
Piotr
Zachęcająca recenzja. A czy urządzenie to obsługuje standard HDCD? Mam odtwarzacz CD, który ma wyjście cyfrowe do ewentualnego wykorzystania.
0 Lubię -
Wojtek
To nie jest przetwornik, tylko transport cyfrowy i nie posiada wejść cyfrowych, a jedynie wyjścia. Jedynym jego wejściem jest sieć LAN lub Wi-Fi. Odtwarzacz CD cyfrowo można podłączyć do dowolnego DAC-a.
0 Lubię -
Krzysztof
Dobrze się czyta tę recenzję. Mięliście na testach też Vegę G1, czy pokusicie się o uogólnienie, mianowicie Aries G2 w zestawieniu takim jak w Waszym zagra lepiej (w zakresie sceny, detali) niż sama Vega G1? Oba oczywiście odtwarzające te same pliki i reszta toru jest taka sama?
0 Lubię -
stereolife
Panie Krzysztofie, są to dwa różne urządzenia - nie tylko z różnych serii, ale też o trochę innym przeznaczeniu. Dlatego też ciężko jest je porównywać. Aries G2 sam z niczym nie zagra - potrzebuje przede wszystkim dobrego przetwornika i tu automatycznie pojawia się problem ewentualnego porównania go z Vegą G1. Jeżeli założymy, że Aries G2 będzie współpracował z bardzo dobrym, albo nawet tylko przyzwoitym przetwornikiem, to naszym zdaniem zdecydowanie wygra z Vegą G1 w takiej konfrontacji. Ale wtedy różnica w cenie robi się już spora. Wybór jest trudny, niestety Auralic skonstruował swój katalog tak sprytnie, że nawet wybór między Ariesem G1 a Ariesem G2 nie jest prosty. A jeśli jeszcze bierzemy pod uwagę Vegę G1, to już prawdziwa łamigłówka...
0 Lubię -
Jurek
Czy podłączenie Ariesa G1 lub G2 do Marantza SA-12SE byłoby dobrym rozwiązaniem? Jestem posiadaczem ww. Marantza i wzmacniacza Marantz PM-14S1 SE.
0 Lubię -
Artur
Świetny test, bardzo fajna lektura. A jeśli brać pod uwagę tylko walory dźwiękowe, to czy jest różnica w jakości brzmienia pomiędzy Ariesem G1 a G2? A jeśli tak to ile mniej więcej procentowo ona wynosi? Szukam następcy dla mojego Node's 2 a przyzwoitego DAC-a już mam, no i narobił mi Pan smaka.
0 Lubię
Komentarze (6)