
Od dłuższego czasu zastanawiam się czy producenci sprzętu audio celowo nadają swoim nowym wynalazkom nazwy, które w naszym języku brzmią co najmniej dziwnie. Focal Chora, Chord Huei... Kiedy wprowadzano te urządzenia, żartowałem, że teraz tylko czekać na informację prasową od firmy, która nazywa się na przykład Audiosraka albo DUPA Sound. No i wykrakałem! Zamiast krótkiego maila, dostałem jednak zaproszenie na spotkanie ze skromną reprezentacją marki Soundgil i jej sprzętem. Co ciekawe, nie mamy do czynienia z kolejną firmą, w której katalogu znajdziemy słuchawki, wzmacniacze, głośniki, gramofony, a nawet kondycjonery sieciowe, ale jeden, jedyny model o nazwie Cube 2.1 - aktywny zestaw głośnikowy złożony z kilku klocków, które możemy ustawiać w różny sposób. Idea nie jest może przełomowa, ale kiedy zapytałem czym Cube 2.1 różni się od innych tego typu produktów, dowiedziałem się, że całość została zbudowana w stricte audiofilski sposób. Podczas, gdy konkurencja chwali się coraz nowszymi funkcjami, a o przetwornikach i wzmacniaczach pisze niewiele, Soundgil stawia na ciężkie, aluminiowe obudowy, wysokiej klasy głośniki i kable wykonane z miedzi monokrystalicznej. I to w takim maleństwie... Gil czy nie gil, musiałem spróbować.

Producenci sprzętu audio uwielbiają świętować okrągłe rocznice. Chętnie podpinają się pod ważne daty w historii muzyki, urodziny sławnych artystów lub coroczne święta miłośników płyt winylowych. Wypuszczenie na rynek limitowanej edycji gramofonu z grafiką odnoszącą się do okładki kultowego albumu nie jest przecież wielkim problemem, a niejeden fan danego artysty zapragnie mieć w domu taki gadżet. Najciekawsze prezenty dla audiofilów powstają jednak z okazji jubileuszu znanej manufaktury kolumn głośnikowych, elektroniki, okablowania lub innych akcesoriów. Popularną praktyką jest wprowadzenie na rynek krótkiej, liczącej zaledwie kilkadziesiąt sztuk serii totalnie hi-endowych urządzeń wykorzystujących rozwiązania techniczne, które albo pojawią się w tańszych modelach dopiero za jakiś czas, albo nie zostaną powtórzone już nigdy. Zaporowe ceny sprawiają, że produkty te trafiają w ręce najbardziej oddanych i zamożnych fanów. Pozostali, jeśli mają szczęście, mogą podziwiać je tylko na wystawach. Czasami owe specjalne, limitowane wersje są na tyle ekscytujące, że wszystkie egzemplarze są zarezerwowane dosłownie kilka dni po premierze. Zdarza się jednak i tak, że modyfikacje względem modelu dostępnego w regularnej sprzedaży są niewielkie, a klienci nie chcą dopłacać tylko za rocznicowy emblemat. Być może dlatego coraz więcej firm wybiera inną drogę. Zamiast flagowego modelu w oryginalnym wykończeniu, z okazji okrągłej rocznicy oferują audiofilom niedrogie słuchawki z przetwornikami przeszczepionymi z wyższego modelu, specjalną wersję produktu cieszącego się największą popularnością lub możliwość zamówienia jego starszej wersji - takiej, jaką produkowano dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia lat temu. Nie mówimy wówczas o kwotach idących w setki tysięcy złotych. Często jest to okazja, by kupić coś bardzo, bardzo nietuzinkowego, dopłacając jedynie 10-20% ceny. Wiedeńscy Akustycy na trzydziestą rocznicę założenia firmy przygotowali taką właśnie niespodziankę. Ba! Poszli nawet o krok dalej. Haydn Jubilee jest bowiem kopią oryginalnego modelu ze specjalnymi, rocznicowymi oznaczeniami i podzespołami, których dziś w głośnikach tej marki już nie zobaczymy, a kosztuje mniej, niż ostatnie wcielenie tego pięknego monitora - Haydn Grand SE.

Soundbar Sennheisera... To ci dopiero kuriozum! Firma, która słynie z produkcji słuchawek i mikrofonów, nagle postanowiła wejść na rynek domowego sprzętu audio. Co więcej, zamiast oswoić się z tematem i przyzwyczaić klientów do nowej wizji, na przykład poprzez wprowadzenie prostego głośnika bezprzewodowego lub jednoczęściowego systemu audio w przystępnej cenie, zaatakowała z grubej rury i na dzień dobry pokazała światu potężny, zaawansowany technicznie soundbar, który pod wieloma względami - co tu ukrywać - zasługuje na miano najlepszego urządzenia tego typu na świecie. A przynajmniej spokojnie może o ten tytuł powalczyć. Szaleństwo? Teoretycznie tak, ale to byłoby do Niemców zupełnie niepodobne. Potomkowie Fritza Sennheisera nie mają w zwyczaju ładować się w idiotyczne pomysły i bawić się rodzinną firmą, której korzenie sięgają 1947 roku. Nie wydają pieniędzy na badania, w które nie wierzą i eksperymenty, z których może kilka procent zakończy się sukcesem i przyniesie takie czy inne owoce. Lubią natomiast myśleć o swej firmie jako tej, która daje światu nowoczesne technologie, niespotykane wcześniej rozwiązania i pomysły, które później naśladują inni. Jak pokazuje historia, mają do tego pełne prawo. Aby przełamywać bariery i eksplorować niezbadane terytoria, trzeba podejmować ryzyko. W świecie słuchawek, Sennheiserowi od pewnego czasu zarzuca się zbyt pasywną postawę. Firma gra bezpiecznie, korzysta z opracowanych wcześniej rozwiązań i podaje je klientom w formie nowych, opakowanych w inne obudowy produktów. Ale od czasu do czasu wali po gębie tak, że konkurencja nawet nie podejmuje walki. Kiedy wprowadzono flagowy zestaw słuchawkowy Orpheus HE 1, złożony z elektrostatycznych słuchawek i lampowego wzmacniacza z wbudowanym DAC-em, z marmurową obudową i wyjeżdżającymi zeń pokrętłami, cała branża powiedziała "okej, wygraliście". Minęły prawie cztery lata, ale nikt nie podniósł rzuconej przez Sennheisera rękawicy. Czy tak samo będzie z opisywanym soundbarem?

Gdybyście założyli firmę zajmującą się produkcją audiofilskich kolumn, jak wyobrażalibyście sobie jej przyszłość? Co chcielibyście osiągnąć w ciągu kilku pierwszych lat działalności? Do czego dążylibyście później? Intuicja podpowiada, że najlepiej byłoby wejść na rynek z przytupem, wprowadzając zestawy, w których wszyscy melomani i audiofile od razu się zakochają, a potem tylko zbierać pozytywne recenzje i nagrody, wprowadzać coraz lepsze i droższe modele, szukać dystrybutorów we wszystkich krajach na świecie, pokazywać się na wszystkich wystawach, raz na dwa lata powiększać fabrykę i wysyłać dostawy kontenerami, a przez cały ten czas zbijać takie kokosy, żeby aż nie wiedzieć czy wydać je na dziesiąty sportowy samochód czy może piąty dom w górach. Taki model, rodem z czasów rewolucji przemysłowej, w niektórych przypadkach funkcjonuje bardzo dobrze, ale sprawdza się tylko do pewnego momentu. Nadchodzi bowiem taki dzień, kiedy zdajemy sobie sprawę, że od dawna nie robimy tego, co chcieliśmy robić na samym początku. Zależało nam przecież na stworzeniu sprzętu, który pokochają audiofile, prawda? Na kuchennym stole lub w pierwszym biurze mieszczącym się obok pobliskiej restauracji tworzyliśmy odważne projekty, oddawaliśmy się swojej pasji otoczeni podobnymi sobie hobbystami i przyjaciółmi, wspierała nas cała rodzina, wspólnie jeździliśmy na pierwsze pokazy, i choć zatrudnialiśmy raptem czterech ludzi, cieszyliśmy się z każdego drobnego sukcesu. A teraz? Nową serię naszych kolumn zaprojektował znany specjalista od wzornictwa przemysłowego, a za ich strojenie odpowiadał podobno jakiś austriacki magik, którego nawet nie widzieliśmy na oczy. W nowoczesnej fabryce większość pracowników zajmuje się badaniem rynku, sprzedażą, księgowością i kontrolą jakości, a kolumny - poza kilkoma najdroższymi modelami - przyjeżdżają z Chin. Dźwięk? Ach, dźwięk... Ważne tylko, aby spodobał się ludziom, których jeszcze stać na nasze produkty. A czy będzie ciepły i muzykalny, czy szybki i precyzyjny? Jeden, za przeproszeniem, pies. Jakby ktoś w ogóle to zauważył, powiemy, że zmieniliśmy koncepcję, bo ludzie słuchają muzyki ze smartfonów i trzeba się do tego dostosować. Czekaj, który dziś? Kiedy oficjalnie będą przyznawali te nagrody, za które zapłaciliśmy? No niech już to ogłoszą, bo siada dynamika wzrostu sprzedaży...

Miłośnicy wysokiej jakości sprzętu grającego są przyzwyczajeni do mniej lub bardziej oficjalnych licytacji między producentami takiej aparatury. Który wzmacniacz ma większy transformator, który przetwornik obsługuje gęstsze pliki i które kolumny mają głośniki wysokotonowe z tytanu, berylu, diamentu... W dzisiejszych czasach walka przeniosła się jednak w zupełnie inny obszar. Klientów coraz mniej interesują końcówki mocy pracujące w klasie A. Nie obchodzą ich opowieści o ręcznie selekcjonowanych komponentach i krótkich ścieżkach sygnałowych, a i obudowy z egzotycznego drewna zdążyły im się znudzić. Przykładają za to ogromną wagę do funkcjonalności i kompatybilności sprzętu z formatami, serwisami, usługami i aplikacjami, które znają i które być może okażą się przydatne w codziennym życiu. Elektronika audio ma być ładna, bezinwazyjna i łatwa do zainstalowania w typowym salonie, ale przede wszystkim musi łączyć się ze wszystkim, z czego już korzystamy. Jeżeli przyzwyczailiśmy się do słuchania muzyki z komputera lub telefonu, nasz nowy sprzęt będzie musiał się z tymi źródłami porozumieć. Jeśli wieczorami oglądamy filmy z Netflixa, konieczna będzie możliwość podpięcia się do telewizora. Jeżeli nowych playlist i albumów już od kilku lat szukamy wyłącznie w aplikacji Spotify, brak kompatybilności z systemem Spotify Connect będzie ogromnym, ale to ogromnym minusem. Wszystko jedno czy upatrzyliśmy sobie amplituner, głośnik sieciowy czy soundbar. Yamaha zdała sobie z tego sprawę już dawno temu. Kiedy jeszcze nie wszyscy wyobrażali sobie jak daleko to zabrnie, Japończycy wprowadzili własny system o nazwie MusicCast i w bardzo agresywny sposób dodawali do niego kolejne urządzenia. Stworzyli aplikację, połączyli ją z różnymi źródłami muzyki, a następnie zarzucili rynek dziesiątkami głośników, zestawów mini, amplitunerów, streamerów i soundbarów, które łączą się ze sobą w jeden ekosystem. Dziś ciężko za tym nadążyć, ale Yamaha nie przestaje rozwijać swojego dzieła, wprowadzając nie tylko nowe urządzenia, ale i nowe funkcje. Jedną z nich jest MusicCast Surround czyli bezprzewodowe kino domowe.

Miłośnicy wysokiej klasy sprzętu grającego i audiofile uważnie śledzący sytuację na rynku z pewnością nie mogą narzekać na nudę. W ostatnich latach sytuacja jest bardzo dynamiczna, a coraz większa liczba producentów próbujących wykroić swój kawałek tortu sprawia, że pojawia się coraz więcej interesujących, oryginalnych, a nawet kontrowersyjnych urządzeń. Ogromna większość konstruktorów kolumn, wzmacniaczy, streamerów lub gramofonów próbuje wprawdzie dotrzeć do możliwie najszerszego grona odbiorców, co sprawia, że brzmienie tych klocków jest bardzo neutralne, bezpieczne i skrojone według tego samego wzorca, jednak tuż pod grubą warstwą uniwersalnych samograjów kryje się równie głęboka, a może nawet jeszcze głębsza jaskinia z prawdziwie odjechanymi konstrukcjami. Na tak nasyconym i zróżnicowanym rynku, znalezienie na przykład dziwnych, vintage'owych kolumn wzorowanych na monitorach sprzed czterdziestu lat lub lampowego wzmacniacza o niskiej mocy i rozkosznie ciepłym brzmieniu nie jest żadnym problemem. Na sklepowych półkach stoją i kurzą się setki takich wynalazków. Wydaje mi się, że niejeden meloman chciałby wymienić swoje zwyczajne kolumny i swój typowy wzmacniacz na coś ciekawszego, jednak największą barierą do przeskoczenia nie jest wcale lęk przed zbyt odważnym brzmieniem ani mniej rozpoznawalne logo, ale cena takiego sprzętu. Najczęściej mówimy bowiem o urządzeniach budowanych ręcznie przez prawdziwych zapaleńców, w małych ilościach, we własnej fabryce, z dostarczanych na zamówienie komponentów. Nie jest to masówka składana w błyskawicznym tempie przez roboty. A to niestety sprawia, że prawdziwie audiofilska elektronika z charakterem jest albo droga, albo koszmarnie droga. Pasjonaci marzą o kolumnach z głośnikami koncentrycznymi, wzmacniaczach ze wskaźnikami wychyłowymi i gramofonach z talerzem i ramieniem na pływającym zawieszeniu, ale rzeczywistość jest brutalna i szybko sprowadza wielu z nich na ziemię. A jednak... Czasami udaje się znaleźć coś, co teoretycznie nie powinno istnieć. Wzmacniacz lampowy w przystępnej cenie, ciekawe kolumny zbudowane przez debiutującą na rynku firmę albo przetwornik, którym producent kojarzony raczej z hi-endowymi urządzeniami próbuje dotrzeć do mniej zamożnych klientów. Na pierwszy rzut oka jest to wręcz podejrzane. Manufaktura specjalizująca się w budowaniu kolumn ze średniej i wyższej półki wyskakuje z monitorami plasującymi się tuż powyżej popularnej masówki. Czy gdzieś tu jest haczyk? A może to swego rodzaju test i próba udowodnienia, że za niewiele większe pieniądze można już kupić sprzęt znacznie wyższej jakości? Tak właśnie pomyślałem, gdy do naszej redakcji dotarły monitory Jean-Marie Reynaud Lucia.

Testowanie sprzętu stereo to całkiem ciekawe zajęcie. Choć nie polega wyłącznie na słuchaniu urządzeń, które chciałoby się mieć w domu na co dzień, uwielbiam chwile, kiedy mogę poświęcić się wyłącznie swojemu hobby. Lubię opisywać sprzęt, który ma coś ciekawego do zaoferowania i realizuje wizję swoich twórców. Ponad wszystko cenię sobie także kontakt z ludźmi, którzy mogą być skrajnie różni, ale mają wspólną pasję, która sprawia, że nie liczy się dla nich nic innego. W audiofilskim środowisku można spotkać prawników, lekarzy, informatyków, muzyków, handlowców, elektroników, księgowych, nauczycieli, fizyków, biologów, tłumaczy, aktorów, pilotów, kucharzy, mechaników, architektów i ogrodników. Nie ma żadnej reguły i żadnego dominującego trendu. Wiek, płeć, wyznanie, poglądy polityczne, kolor skóry? Żadna z tych rzeczy nie kłóci się z zamiłowaniem do wysokiej klasy dźwięku. Mimo to, każdy audiofil postrzega swój brzmieniowy ideał nieco inaczej. Dlaczego tak się dzieje? Istnieje wiele teorii mówiących, że nasze preferencje w tym względzie zależą na przykład od języka, jakim się posługujemy albo budowy i kształtu naszych uszu. Jeśli chodzi o sprzęt, nie sposób nie wziąć pod uwagę tak oczywistych czynników, jak najczęściej słuchana muzyka, rozmiar i akustyka pokoju odsłuchowego lub coś, czego nie da się przewidzieć - nasz indywidualny, dźwiękowy smak. A ten często wyrabia się z czasem i nabywanym doświadczeniem. Mówi się, że do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Niektórzy odnajdują spełnienie w brzmieniu najnowocześniejszej elektroniki - wydajnych wzmacniaczy, cyfrowych procesorów dźwięku i przetworników pozwalających na odtwarzanie ekstremalnie gęstych plików. Jednak są i tacy, dla których nic nie może się równać z najlepszymi konstrukcjami z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tylko jak je zdobyć? Cofnąć się w czasie? Ależ nie trzeba! Dzięki prawdziwym pasjonatom i powracającej modzie na sprzęt retro, można dostać je praktycznie od ręki. Stare, ale nowe. Wyglądające jak cudownie odnalezione na strychu, ale pachnące fabryką. Czy jesteście gotowi na spotkanie z legendą?

Z nowymi producentami sprzętu audio jest trochę jak z filmami na YouTubie. Powstaje ich coraz więcej, ale większość to totalne badziewie, kicz poniżej wszelkiej krytyki i śmietnik Internetu. Pies przebrany za pająka, śpiewające siostry z rybimi ustami i grupa kolesi odgrywających żenujące scenki przy których dowolny serial paradokumentalny urasta do kategorii rozrywki na wysokim poziomie. Pięć minut można się z tego pośmiać - tak samo, jak z niedorobionego gramofonu opisywanego jako konkurencja dla najlepszych szlifierek na świecie, lampowego monobloku wyglądającego jak wkład kominkowy i wycenionego na milion złotych albo kolumn wykonanych na bazie popularnego kitu z gotową zwrotnicą, których konstruktor ubzdurał sobie, że takim pomysłem podbije rynek, a powstrzymujących śmiech dziennikarzy informuje, że recenzenci z całego świata już ustawiają się w kolejce, by posłuchać jego wynalazku i umieścić jego zdjęcie na okładce swojego magazynu. Nie wspominając już o tym, że regularnie jakiś rekin biznesu wpada na pomysł, by w jednej z dalekowschodnich fabryk zamówić kilka kontenerów sprzętu, który potem zalega na półkach i sprzedaje się dopiero po trzeciej obniżce cen. Jedyny problem jest taki, że w natłoku kompletnie bezwartościowych urządzeń giną też nowości, którym zdecydowanie warto przyjrzeć się bliżej. Jedną z takich młodych, ale bardzo obiecujących firm jest Fyne Audio.

Wielu startujących producentów sprzętu audio stara się za wszelką cenę zaskoczyć audiofilów i profesjonalistów, którzy niejedno już w życiu widzieli. Od pierwszego dnia działalności, od pierwszej wysłanej do dziennikarzy z całego świata informacji prasowej, od pierwszej wystawy, w której zdecydują się wziąć udział atakują nas przedziwnymi, rzucającymi się w oczy (w uszy niestety rzadziej) i zdecydowanie zbyt drogimi urządzeniami. Ileż to razy czytałem o przełamywaniu schematów, przekraczaniu granic i ustalaniu nowego poziomu odniesienia... Kiedy takie slogany serwuje nieznana nikomu firma, której katalog kończy się na jednym produkcie wycenionym, nie wiadomo na jakiej podstawie, na setki tysięcy złotych, jestem już prawie pewien, że mam do czynienia z kiepskim przekrętem. Staje się jasne, że ktoś może i miał ciekawy pomysł, ale zamiast cierpliwie budować markę od podstaw i rozwijać firmę latami, postanowił walnąć cenę z kosmosu, a następnie zapolować na jakiegoś głuchego, ale zamożnego idiotę. Wierzcie mi, że i takich na świecie nie brakuje. Przy tak wysokiej cenie - nawet jeśli ostatecznie trzeba będzie z niej trochę zejść - potrzeba tylko jednego klienta, aby zrobić interes życia i zamknąć firmę zanim ktoś się zorientuje. Za rok takiego pacjenta nie ma już na żadnej wystawie. Jeśli nabywca się nie znajdzie, wraca do swojego garażu wycinać filtry z Passatów 1.9 TDI. Mimo wszystko, jest to krótkoterminowy plan. Jeżeli chcielibyście związać się z branżą audio na dłużej, zdradzę Wam małą tajemnicę. Tutaj nie trzeba już wymyślać niczego nowego. Niemal wszystkie przełomowe pomysły i rewolucyjne produkty lądują na śmietniku historii. Nawet nie wiecie ile ich było, bo nikt już o nich nie pamięta. W dłuższej perspektywie o wiele ważniejsza jest cierpliwość, stanowczość i wytrwałość w dążeniu do celu. Spójrzcie tylko na blogi i portale o sprzęcie audio, które startowały z wielkim hukiem, a dziś straszą artykułami sprzed kilku lat albo testami głośników bezprzewodowych publikowanymi od wielkiego dzwonu. Trochę to rozumiem, bo sam czasami zastanawiam się czy nie lepiej byłoby zająć się produkcją, powiedzmy, zestawów głośnikowych. Gdyby tak się stało, chętnie skopiowałbym historię jednej z firm, które odniosły na tym polu ogromny sukces. A gdybym miał wybiec daleko w przyszłość i wyobrazić sobie, co stanie się z takim przedsiębiorstwem za trzydzieści, czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, życzyłbym sobie, aby moja firma wyglądała i działała tak, jak Bowers & Wilkins.

Mimo wszechobecnego postępu technicznego, nieustannych poszukiwań nowych sposobów słuchania muzyki i toczących się od wielu lat sporów na temat wyższości plików nad płytami, lamp nad tranzystorami i srebra nad miedzią, niektórzy producenci sprzętu audio mogą spokojnie zajmować się swoją robotą, ulepszać istniejące konstrukcje i w swoim tempie, bez oglądania się na innych, wprowadzać nowe modele. Od pędzącego świata w największym stopniu odizolowani są twórcy urządzeń i akcesoriów, których zasada działania i funkcja w systemie stereo była, jest i pewnie jeszcze długo będzie taka sama. Zestawy głośnikowe, słuchawki, gramofony, kable, ustroje akustyczne, stoliki i podstawki, wzmacniacze lampowe, listwy i kondycjonery zasilające czy odtwarzacze płyt kompaktowych to produkty odporne na zmieniające się trendy. Owszem, we wzmacniaczu może pojawić się na przykład kilka gniazd cyfrowych, gramofon może mieć nowoczesne ramię z włókna węglowego, a kolumny mogą przybrać formę aktywną, najlepiej z łącznością sieciową i sterowaniem za pomocą aplikacji na smartfony i tablety. Nie zmienia to jednak faktu, że do nowoczesnego systemu audio można podłączyć dwudziestoletnie głośniki, trzydziestoletni wzmacniacz i gramofon pamiętający czasy PRL-u, i wszystko będzie w porządku. A jednak poszukiwania coraz lepszego dźwięku trwają i zmuszają producentów audiofilskiej aparatury do coraz większego wysiłku. Nie chodzi tylko o podnoszenie poprzeczki i przesuwanie granic hi-endu, ale także - a może przede wszystkim - stosowanie nowoczesnych materiałów i obniżanie kosztów technologii uważanych za szczyt luksusu w taki sposób, aby hi-endowym dźwiękiem mogła cieszyć się coraz większa grupa melomanów.
Bartosz