Chopin musi zarabiać
- Kategoria: Felietony
- Tomasz Karasiński
Spędzając większość czasu w domowym zaciszu można słuchać muzyki, oglądać filmy, czytać książki i oddawać się innym tego rodzaju przyjemnościom, ale wiadomo - siedząc na fotelu lub rozwalając się z kocem na kanapie dziadziejemy, parciejemy i kapcaniejemy. Czasami trzeba gdzieś wyjść i się odchamić, mimo że człowiek tak naprawdę chamem się nie czuje. Nigdy nie wiadomo, może coś się zmieniło od ostatniego odchamiania. Słuchając sprzętu podłączonego kablami Audionova też można mieć wrażenie, że wszystko jest w porządku, dopóki nie spróbuje się czegoś innego. Moja ostatnia wizyta w kinie pozostawiła po sobie lekki niesmak. Ludzie generalnie byli zajęci chrumkaniem popcornu i siorbaniem coli, a uwagę zwracali tylko na najgłupsze fragmenty filmu. Idiotyczne żarty wywoływały śmiech, natomiast bardziej inteligentne wstawki przechodziły bez echa. Puchar za suchar. Do tego obowiązkowo pół godziny reklam na początek. Zrozumiałem słowa Tomasza Raczka, który na jednej z konferencji prasowych powiedział, że nie chodzi do kina, bo woli oglądać filmy w domu. Ale przecież nie samym kinem człowiek żyje. Ostatni bastion sztuki? Wiadomo - teatr.
Wraz z damą mego serca i z jej inicjatywy wybrałem się na musical "Chopin musi umrzeć" wystawiany w warszawskim Teatrze Palladium. Już przed wejściem pełna oprawa i szpan - samochody, hostessy, czekoladki, eleganckie towarzystwo (no, w większości) i atmosfera zupełnie inna od tej w kinie. Dobrze trafiliśmy. Po dzwonkach i chwili zamieszania z miejscami siadamy i przeglądamy pięknie wydane książeczki. Skrzywiony swą działalnością dziennikarską zwróciłem uwagę na to, że jedną połowę tego wydawnictwa zajęła treść z pięknymi zdjęciami, a drugą - informacje o sponsorach, patronach medialnych oraz reklamy. Taki podział obowiązków. Wypas. Kiedy już wszystkim udało się znaleźć swoje siedzenia, na scenie pojawił się średnio śmieszny jegomość, rzucający żartami, które pewnie przyjęłyby się w kinie, ale na publiczności w teatrze nie zrobiły wrażenia. Po chwili niezręcznej ciszy konferansjer przeszedł do rzeczy ogłaszając, że teraz wszyscy (w tym oczywiście publiczność) będziemy dziękować sponsorom za to, że są tak hojni i wspierają kulturę. Nastąpiło wyczytanie wszystkich firm i instytucji wymienionych w książeczce i na plakatach, które odbiło się pięciosekundowymi, średnio głośnymi brawami. W porządku - facet zaraz zaprosi wszystkich na spektakl i zacznie się część właściwa.
A gdzie tam! Konferansjer owszem zszedł ze sceny, światła zgasły, a na centralnym ekranie (będącym - jak się później okazało - ważnym elementem scenografii) oraz dwóch bocznych monitorach - reklamy! Leci pierwsza, ludzie jeszcze nie wiedzą o co chodzi, ale po niej nastepuje druga, trzecia, czwarta... Zastanawiam się, czy tylko mi jakoś to nie pasuje. Rozglądam się na boki, ale chyba - inaczej niż w kinie - nie jestem sam ze swoimi przemyśleniami. Blok reklamowy w najlepsze leci dalej, coraz głośniej. Czego tam nie było... Telewizja TVN, Tygodnik Przyjaciółka, radio Chilli Zet, centrum handlowe Atrium Promenada, salon samochodowy Krotoski-Cichy, nieruchomości Avalon, stylowe meble Rad-Pol, sery Old Poland, odkurzacze MPM... W tym momencie, na hasło "Wylej kurz i już!" publiczność wybuchła gromkim śmiechem. Ale to jeszcze nie było wszystko. Reklamy lecą dalej, a ludzie od początkowej fazy zdziwienia, poprzez śmiech zdążyli już osiągnąć stan oburzenia i zaczęli normalnie, legalnie gwizdać. Kiedy reklamy się skończyły (co trwało nie krócej, niż w kinie), ktoś z przodu krzyknął "To koniec, wracać do domów!" - co oczywiście wywołało kolejną salwę śmiechu. Na scenę szybko wkroczyła jednak Joanna Kulig (Kornelia) i spektakl wreszcie się zaczął.
I teraz clou programu. Okazało się, że musical, czy jak to napisali sami organizatorzy - komiks sceniczny - był bardzo dobry. Czasami śmieszny, a jednak w ogólnym rozrachunku dość poważny. Pokazano w nim wiele absurdów dzisiejszego świata i w rewelacyjny sposób połączono teatr, muzykę, taniec, telewizję i film w jedno multimedialne widowisko. Wskrzeszony w trakcie eksperymentu naukowego Chopin musiał zderzyć się z naszą rzeczywistością - mediami, ekspertami, korporacjami i celebrytami. Mimo wielu zabawnych sytuacji w tle ciągle unosił się gorzki smak tego, że w Polsce wszyscy wiedzą, że Chopin urodził się w Żelazowej Woli, ale mało kogo obchodzi jego muzyka. Podjęty został też wątek komercjalizacji Chopina jako hasła, które sprzedaje i promuje wszystko - od wódki po lotniska. Więcej nie będę ujawniał, bo być może niektórzy czytelnicy zechcą wybrać się do Teatru Palladium. Zdecydowanie warto. Mam tylko jedną wskazówkę - wybierzcie miejsce przy przejściu i spóźnijcie się tak z 15-20 minut, to ominiecie reklamy;-)
Komentarze