Linn Selekt DSM
- Kategoria: Przetworniki i streamery
- Tomasz Karasiński
Linn to jeden z producentów, którzy w skomplikowanym świecie hi-endowego sprzętu audio zdołali wydzielić sobie własną przestrzeń i od wielu, wielu lat funkcjonują w niej bez oglądania się na innych. Szkoccy inżynierowie pozostają wierni pomysłom, które w pierwszej chwili mogą wydawać się oryginalne lub nawet ekscentryczne, ale działają. Szczególnie wtedy, gdy zaakceptujemy ich kilka i zgodzimy się na to, aby wprowadzać firmową filozofię w życie całymi pakietami - od źródła przez amplifikację aż po zestawy głośnikowe. Podobnie jak Naim, Cyrus i kilku innych brytyjskich specjalistów od audiofilskiej elektroniki, Linn zawsze układał swoją ofertę tak, aby zachęcać melomanów do myślenia systemowego - aby zakup pojedynczego urządzenia nie był końcem, lecz początkiem pewnej drogi. Oczywiście, nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Szkoci nie mieli w zwyczaju montowania nietypowych gniazd utrudniających lub uniemożliwiających połączenie ich sprzętu z produktami konkurencyjnych marek ani nie blokowali klientów w żaden inny sposób. Zwykle działała tutaj sama świadomość, że w dowolnym momencie możemy ulepszyć swoją wieżę poprzez poddanie któregoś z klocków fabrycznemu upgrade'owi lub dołożenie do zestawu kolejnego pudełka, które zrobi dla nas coś dobrego. Modułowa budowa systemów Linna została wprowadzona już w pierwszym, legendarnym gramofonie tej marki i stała się normą dla wszystkich kolejnych projektów. Dzięki niej klienci mogą budować swoje systemy długofalowo, w sposób przemyślany i - mimo stosunkowo wysokich cen - jak najbardziej opłacalny. Mogłoby się wydawać, że firma, której pierwszym dostępnym komercyjnie produktem był gramofon, będzie broniła wszystkich konserwatywnych pomysłów, a w epoce plików i streamingu okopie się w obozie winylowo-cedekowym, ale tutaj zaskoczenie - Linn był jednym z pierwszych producentów urządzeń audio, którzy całkowicie usunęli ze swojej oferty odtwarzacze CD. W podjęciu tej decyzji pomógł odtwarzacz sieciowy Klimax DS, opracowany z myślą o odtwarzaniu plików w jakości studyjnej. Szkoci twierdzą, że model ten gwarantował jakość dźwięku nieosiągalną dla klasycznych maszyn przystosowanych do obsługi fizycznych nośników. Trzynaście lat temu taka deklaracja wystarczyła, aby zaszokować świat hi-endu i zachęcić wiernych fanów marki do przesiadki na nowe źródło. Dziś plikowa rewolucja jest faktem dokonanym. Do pełni szczęścia brakuje nam już chyba tylko serwisów streamingowych oferujących muzykę w formacie DSD. Sprzęt audio pasujący do tego świata musi nie tylko dobrze grać, ale także łączyć się ze wszystkim, co sobie wymyślimy, elegancko się prezentować i nie zajmować zbyt wiele miejsca. Najlepiej byłoby, gdyby całą filozofię Linna dało się zamknąć w jednym pudełku, które można rozbudować nie zwiększając rozmiarów obudowy. I oto jest - przed nami Selekt DSM.
Historia Linna zaczyna się w 1973 roku, kiedy to jego założyciel, Ivor Tiefenbrun, zaraz po ślubie kupił swój pierwszy system hi-fi i, delikatnie mówiąc, nie był z niego całkowicie zadowolony. Problemem numer jeden była jakość dźwięku pogarszająca się wraz ze wzrostem poziomu głośności. Usterkę tę zdiagnozował poprzez wykonanie prostego eksperymentu - wyniesienie gramofonu z salonu na korytarz i połączenie go ze wzmacniaczem za pomocą długich kabli biegnących pod drzwiami. System grał wówczas znacznie lepiej niż wtedy, gdy całość stała w tym samym pokoju. Pracę gramofonu, a w szczególności ramienia i wkładki zakłócały bowiem fale dźwiękowe i wibracje generowane przez głośniki. Ivor postanowił uporać się z tą sprawą w sposób bezkompromisowy - budując swój własny gramofon. Ambitny plan wcale nie był skazany na niepowodzenie. W owym czasie Ivor był bowiem zatrudniony w firmie swojego ojca - Castle Precision Engineering. Wiedział co nieco o mechanice precyzyjnej i miał narzędzia, dzięki którym mógł wcielić swój pomysł w życie. Z pomocą grupy przyjaciół, Ivor uporał się problemem, tworząc gramofon odporny na fale dźwiękowe płynące z głośników. Sondek LP12 wyglądał podobnie do innych budowanych w tamtym czasie gramofonów, z jednym wyjątkiem - praktycznie każdy jego element został zaprojektowany tak, aby izolować mechanizm odczytu płyty od otoczenia. Model ten, poddawany później wielu ulepszeniom i modyfikacjom, jest wciąż produkowany i pozostaje jednym z niewielu urządzeń, które bez krzty zażenowania można nazwać kultowymi. Fakt, że Ivor Tiefenbrun zaczął swoją przygodę od gramofonu nie mógł nie odbić się na późniejszych losach manufaktury z Glasgow i tym, jak postrzegają ją klienci. Dla audiofilów Linn jest specjalistą od źródeł. Choć w jego katalogu znajdziemy niemal wszystko, włącznie ze wzmacniaczami, kolumnami i okablowaniem, w głowie ciągle brzmią nam echa wypowiedzi, którymi pan Tiefenbrun drażnił i bulwersował miłośników audiofilskiej aparatury. Choć powszechnie uważa się, że najważniejszym elementem systemu audio są kolumny, a w dalszej kolejności wzmacniacz, założyciel Linna na pierwszym miejscu stawiał gramofon, uparcie powtarzając hasło "source first" (źródło przede wszystkim) i ganiąc zestawy, w których pierwszy element był najgorszy i najtańszy słowami "garbage in, garbage out" (śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu).
Linn to nie tylko świetny sprzęt, ale także wiele pobocznych inicjatyw, z których najważniejszą i najbardziej rozpoznawalną jest założona w 1982 roku wytwórnia muzyczna Linn Records, która zaczynała oczywiście od płyt winylowych, a dziś oferuje nagrania w postaci plików hi-res. Dziesięć lat później firma otworzyła swój flagowy sklep luksusowym domu towarowym Harrods w Londynie, a Ivor Tiefenbrun został odznaczony tytułem MBE (Member of the British Empire) za swój wkład w rozwój rodzimego przemysłu elektronicznego. W 2002 roku firma otrzymała tytuł The Royal Warrant of Appointment, stając się dostawcą sprzętu na rodzimy dwór królewski. W tym samym roku rozpoczęła się współpraca z inną brytyjską ikoną, firmą Aston Martin, która przygotowywała flagowego Vanquisha V12 do kolejnego filmu o przygodach Jamesa Bonda - "Die Another Day". Chcąc poznać Linna, warto jednak zapoznać się nie tylko z jego historią, ale także zobaczyć miejsce, w którym sprzęt tej marki jest produkowany. Przepiękna, nowoczesna fabryka położona na południu Glasgow jest miejscem, w którym wielu specjalistów chciałoby pracować. Budynek został zaprojektowany przez architektów Richarda Rogersa - człowieka odpowiedzialnego między innymi za Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu czy Millennium Dome w Londynie. Sama siedziba to jednak nic w porównaniu z tym, co mieści się w jej wnętrzu. Szkoci mogą pochwalić się prawdopodobnie największym zapleczem badawczo-projektowym spośród firm działających w branży audio w Wielkiej Brytanii. Dysponując tak wspaniałym zapleczem, firma może samodzielnie zrealizować praktycznie każdy projekt. Kiedy przyjdzie im do głowy jakiś ciekawy pomysł, mogą zaprojektować i wykonać kompletną, nawet bardzo skomplikowaną płytkę z układami elektronicznymi w ciągu kilku godzin. Nie trzeba dodawać, że sporą część fabryki zajmują obrabiarki CNC wykorzystywane do produkcji pięknych obudów, akcesoriów i elementów głośników. W pewnym sensie jest to przedłużenie Castle Precision Engineering - firmy, która dziś zajmuje się wytwarzaniem części stosowanych w przemyśle lotniczym, zbrojeniowym, petrochemicznym, energetycznym i samochodowym. Tam powstawały również obudowy do takich urządzeń, jak słynny Sondek CD12 oraz przedwzmacniacz i końcówki mocy Klimax. Jak na tamte czasy, wyglądało to niesamowicie. Obłędnie. Jak nie z tego świata. I tyle też kosztowało. Dziś siedziby obu firm dzieli w linii prostej może sześć kilometrów. Trasę tę można w pół godziny pokonać na rowerze, przejeżdżając przez... Linn Park.
Szkoci mają wszystko, co powinna mieć firma specjalizująca się w produkcji hi-endowego sprzętu audio. To światowy top. Najwyższa półka. Jeden z niewielu producentów, którzy są w stanie dostarczyć melomanom najwyższej jakości dźwięk prosto ze studia, wykorzystując do tego po jednej stronie własną wytwórnię płytową, a po drugiej - własne źródła, wzmacniacze, zestawy głośnikowe i okablowanie. Historia Linna w Polsce jest jednak bardziej zagmatwana. Jego produkty pojawiły się na naszym rynku dwadzieścia lat temu i natychmiast wzbudziły ogromne zainteresowanie. Podczas wystawy Audio Show, w warszawskim hotelu Sheraton polscy audiofile mogli posłuchać kultowego Sondeka LP12 oraz odtwarzacza płyt kompaktowych Sondek CD12 z przedwzmacniaczem i końcówkami mocy Klimax. Flagowy cedek Linna robił wrażenie samym swoim wyglądem. Monolitycznej obudowy z pięknie zakrzywionym wyświetlaczem i wąską szufladą nie szpeciły żadne przyciski, bo napęd był obsługiwany dotykowo. Niestety, cena zwalała z nóg równie skutecznie. Sondek CD12 kosztował tyle, co trzy nowe Fiaty Seicento albo dwa Volkswageny Polo. Z tego powodu karierę na polskim rynku zrobiły dwa tańsze modele - Genki i Ikemi. Oba wyglądały jak paskudne, przedpotopowe komputery, ale ten drugi był bardziej zaawansowany, a do tego miał firmowy napęd pracujący cichutko, gładko i płynnie. Dla wielu audiofilów była to namiastka możliwości Sondeka CD12 za sześciokrotnie mniejsze pieniądze. Świetna sprawa. Później wieści o Linnie ucichły. Od czasu do czasu w prasie pojawiały się pojedyncze testy, jednak nawet informacja o premierze Klimaxa DS dotarła chyba tylko do najbardziej wkręconych miłośników sprzętu hi-fi. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, dystrybucja sprzętu szkockiej manufaktury w praktyce ograniczała się do jednego salonu położonego w prestiżowej części Warszawy, między Nowym Światem a Filharmonią Narodową. Lokalizacja znakomita, ale potencjalnych klientów szybko odbijały ceny. Na podstawową wersję Sondeka LP12 jeszcze można by się było szarpnąć, ale z jakimikolwiek wzmacniaczami i kolumnami wartość systemu błyskawicznie rosła do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Co najmniej. Aby jeszcze skuteczniej odstraszyć klientów bez wypchanego po brzegi portfela, całą tę aparaturę prezentowano na duńskich stolikach kosztujących jakieś chore pieniądze. Wyglądało i grało świetnie, nie powiem, ale najwyraźniej nawet w centrum Warszawy ciężko było sprzedawać sprzęt Linna w ten sposób. Pod koniec ubiegłego roku Szkoci podjęli decyzję o zmianie dystrybutora. Teraz ich urządzenia są dostępne w osiemnastu salonach w całej Polsce. Oczywiście w każdym z nich zobaczymy tylko wybrane modele, bo pełny katalog manufaktury z Glasgow chyba ciężko byłoby skompletować (zarówno pod względem logistycznym, jak i finansowym), ale z perspektywy klientów sytuacja na pewno się poprawiła. Zmiana przedstawiciela niemal idealnie zbiegła się w czasie z zapowiedziami nowego, niezwykle ciekawego urządzenia. A jest nim właśnie Selekt DSM.
Wygląd i funkcjonalność
Podobnie, jak w przypadku komponentów Naima z serii Uniti, nie mówimy tutaj o jednym modelu, ale całej rodzinie odtwarzaczy sieciowych o budowie modułowej. Coż to oznacza? Ano to, że poszczególne wersje z zewnątrz prezentują się identycznie, ale mogą mieć inne wnętrzności i wyposażenie. Korzyści wydają się oczywiste. Jedna, piękna obudowa przystosowana do potrzeb kilku klocków o różnej funkcjonalności pozwala nie tylko obniżyć koszt całego przedsięwzięcia, ale także umożliwić użytkownikom późniejszą rozbudowę systemu. Na pierwszy rzut oka Selekt DSM wygląda trochę dziwnie, ale - trzeba przyznać - niezwykle nowocześnie, elegancko i luksusowo. Proste linie zostały tu połączone z wysokiej jakości materiałami i dość odważnymi wycięciami układającymi się w fikuśne, geometryczne wzory. Całość zbudowano na grubej, aluminiowej podstawie. Przednia ścianka wyraźnie odcina się od pokrywy pokrytej chropowatym, ciemnoszarym lakierem. Urządzenie opiera się na trzech nóżkach, z czego dwie są mało interesujące, ale trzecia, umieszczona z przodu to prawdziwe dzieło sztuki wykonane z jubilerską precyzją. Kiedy spojrzymy na bohatera naszego testu z przodu, okaże się, że swego rodzaju "przedłużeniem" tej pojedynczej podpory jest umieszczone na górnej ściance pokrętło z podświetlaną na niebiesko skalą i czerwonym emblematem Linna. Firmowe logo umieszczono również na pokrywie, w lewym tylnym rogu. Wszystkie te elementy zobaczymy w każdej jednej odmianie opisywanego modelu.
A jakie wersje mamy do wyboru? Otóż w podstawowej konfiguracji Selekt DSM jest po prostu odtwarzaczem sieciowym wyposażonym w kilka przydatnych funkcji, w tym regulację głośności na wyjściach RCA i XLR, wejście analogowe, wejście dla gramofonów z wkładką MM lub MC oraz komplet wejść cyfrowych - USB, HDMI (ARC), dwa koaksjalne, dwa optyczne i firmowe złącze Exact Link. Jak na audiofilski streamer, to naprawdę sporo. Wrażenie robi szczególnie sekcja analogowa z oddzielnymi gniazdami gramofonowymi. Czy na rynku można znaleźć inny odtwarzacz sieciowy, do którego można podłączyć na przykład magnetofon i dwa gramofony z różnymi wkładkami, a następnie, po ustawieniu głośności, poprowadzić sygnał do końcówki mocy lub kolumn aktywnych? Hmm... Nie mam stuprocentowej pewności, ale skłaniałbym się ku odpowiedzi przeczącej. Moim zdaniem zamontowanie takiego kompletu gniazd analogowych w streamerze jest bardzo dobrym posunięciem, bo wraz z przesiadką na źródła cyfrowe niektórzy melomani zaczęli tracić możliwość rozbudowy systemu o jakiekolwiek źródło analogowe, a tu proszę - odpada nam nawet kupno porządnego phono stage'a. Bardzo pozytywnie oceniam także sekcję cyfrową z gniazdami optycznymi i pojedynczym złączem HDMI. To jednak dopiero początek zabawy, bo do Selekta DSM możemy dołożyć dwa moduły - przetwornik cyfrowo-analogowy Katalyst lub końcówkę mocy, dzięki której zamienimy swój streamer w pełnowartościowy system all-in-one. W odmianie flagowej znajdziemy oczywiście oba te dodatki. Żeby było ciekawiej, każdą z tych czterech wersji można zamówić w dwóch wariantach - stereofonicznym lub wielokanałowym (5.1). I myślę, że nie jest to ostatnie słowo szkockich inżynierów. Na tylnym panelu Selekta DSM, nad gniazdem zasilającym, znajdziemy bowiem zaślepkę, która być może zostanie w przyszłości wykorzystana jako miejsce do montażu "jakiegoś czegoś".
Analizując poszczególne rozszerzenia, można dojść do wniosku, że Linn troszeczkę przesadził. Stworzenie ośmiu możliwych konfiguracji na bazie jednego klocka to zagrywka, którą dotychczas stosowali chyba tylko inżynierowie i marketingowcy Pro-Jecta. Po dłuższym namyśle muszę jednak stwierdzić, że w tym szaleństwie jest metoda. Zaczynamy od odtwarzacza strumieniowego wyposażonego w kilka przydatnych gniazd i funkcji. Jeżeli nie będzie to nasz pierwszy poważny sprzęt, kwestię liczby kanałów rozstrzygnie zapewne nasza dotychczasowa instalacja. Domyślam się, że znakomita większość klientów wybierze wersję stereofoniczną, ale jeśli ktoś zainwestował w wielokanałowy zestaw kolumn lub zamontował głośniki w ścianach, zostawiając sobie możliwość zamiany amplitunera na coś lepszego, zapewne zdecyduje się na wersję 5.1. W tym momencie pozostaje zastanowić się czy chcemy ulepszyć swojego Selekta DSM poprzez zamianę standardowego przetwornika na moduł Katalyst oraz czy będzie nam się chciało bawić w dobieranie fajnej, zewnętrznej końcówki mocy. Wystarczy odpowiedzieć na te dwa pytania, aby sytuacja nam się wyklarowała. A jeśli nawet w przyszłości zmienimy zdanie, instalacja Katalysta lub wzmacniacza powinna być stosunkowo prosta. Moim zdaniem jest to o wiele mądrzejsze niż dokładanie do systemu kolejnych klocków dotąd, aż producent nie zarządzi całkowitej zmiany ich wzornictwa albo nie wycofa całej serii z jakiegoś innego powodu. Przykładowo, u Devialeta rozbudowa wieży polega na dołożeniu kolejnego, identycznego klocka, przy czym pewna część zamontowanych w środku komponentów zwyczajnie się marnuje. Naturalnie, takie "samodzielne" urządzenie łatwiej jest później odsprzedać, ale czy naprawdę jest to priorytetowa kwestia? Naturalną konkurencją dla Selekta DSM powinny być Naimy z serii Uniti, ale i tu jest pewien problem, bo - w przeciwieństwie do wyższych modeli tej marki - nie mamy tu praktycznie żadnych możliwości upgrade'u. Kupując Atoma, zostajemy z Atomem. Możemy dorzucić do niego serwer Uniti Core, ale przesiadka na model Uniti Nova będzie możliwa tylko wtedy, gdy sprzedamy Atoma. Zamknięta forma tych, skądinąd ładnych i świetnie brzmiących, urządzeń zdążyła już przysporzyć producentowi problemów. Ich nabywcy narzekali na brak złącza HDMI, jednak ponieważ nie przewidziano możliwości montażu płytek lub kart z takimi dodatkami, po cichu wprowadzono modele ulepszone, wyprzedając te bez gniazda HDMI niemal za półdarmo. Aż żałuję, że się na to szaleństwo nie załapałem. Tak czy inaczej, koncepcja forsowana przez Linna (i nie tylko - wystarczy wspomnieć o modułowych urządzeniach Primare'a czy Lyngdorfa) wydaje się być najmądrzejsza. Obstawiam nawet, że zainteresowanie modelami wielokanałowymi może być tak niewielkie, że w przyszłości firma wycofa się z tego pomysłu, rozszerzając liczbę opcji dostępnych dla posiadaczy Selekta DSM w wydaniu stereofonicznym. Wydaje mi się bowiem, że miłośnicy sprzętu wielokanałowego dawno już porzucili klasyczną konfigurację 5.1 na rzecz bardziej zaawansowanych systemów. Teraz każdy a nich chce mieć w domu pełną instalację Dolby Atmos z głośnikami zamontowanymi na suficie, a za dwa lata pojawi się coś nowego i trzeba będzie dokupić jeszcze z siedem głośników, które wylądują pod kanapą, na balkonie i w garażu. Ale może Szkoci wiedzą coś, o czym ja, skromny dziennikarz, nie mam zielonego pojęcia. Minus? Oczywiście - cena. Podstawowa wersja Selekta DSM kosztuje 21199 zł, co - biorąc pod uwagę jego funkcjonalność i jakość wykonania - jest jeszcze do zniesienia. Odmiana ze wzmacniaczem kosztuje 27999 zł, za model z przetwornikiem Katalyst zapłacimy tysiąc złotych więcej, zaś flagowa wersja z Katalystem i końcówką mocy została wyceniona na 35999 zł. Tutaj już zaczyna się robić strasznie, choć to i tak połowa ceny nowego Volkswagena Polo, więc do Sondeka CD12 jeszcze sporo brakuje. Znając upodobania i zasobność portfela polskich audiofilów, najpopularniejsza będzie pewnie najtańsza odmiana i właśnie w takiej wersji Selekt DSM trafił do naszego testu.
Urządzenie przyjeżdża do nas w dość standardowym, twardym kartonie, z którego w pierwszej kolejności wyjmujemy mniejsze pudełko z akcesoriami. Najważniejszy wydaje się spory, spłaszczony pilot zdalnego sterowania - miły dodatek dla tych, którzy mimo wszystko będą chcieli obsługiwać źródło w tradycyjny sposób. W zestawie znajdziemy także przewód zasilający i kilka dokumentów. Biorąc pod uwagę, że Selektem DSM możemy sterować za pomocą firmowej aplikacji oraz fizycznych przycisków i pokrętła, zaraz po ustawieniu streamera na stoliku spakowałem wszystkie dodatki z powrotem do pudełka. Być może nie zrobiłbym tego tak prędko wiedząc, że czeka mnie procedura podłączania sprzętu do sieci bezprzewodowej, jednak szkocki streamer łączy się z siecią wyłącznie za pomocą kabla LAN, w związku z czym nie musimy podawać hasła znak po znaku, a tylnej ścianki urządzenia nie szpecą paskudne, plastikowe antenki. Brak łączności Wi-Fi może być dla niektórych użytkowników problemem, jednak Selekt DSM nie jest jedynym audiofilskim odtwarzaczem sieciowym, którego projektanci zrezygnowali z tego udogodnienia. Połączenie przewodowe jest pewne i stabilne, a wpisy klientów narzekających na irytujące przerwy w odtwarzaniu (których przyczyną jest zazwyczaj przeciążona sieć lub zbyt duża odległość między naszym sprzętem a routerem) jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzeba producentowi hi-endowych streamerów. Użytkownik w końcu naprawi problem z siecią, ale plama na wizerunku firmy zostanie, a dodatkowo każdy taki wpis skomentuje dziesięciu "specjalistów", którzy grają na dwudziestoletnich kolumnach podłączonych do wzmacniacza DIY, wszystko wiedzą najlepiej i naśmiewają się z każdego, kto śmie kupić sobie naprawdę porządny sprzęt. Niejako przy okazji producent nie musi podawać oddzielnych parametrów odtwarzanych plików dla połączenia przewodowego i bezprzewodowego. Jeżeli na liście jest na przykład DSD128, to znak, że muzyki w takiej jakości faktycznie będziemy mogli posłuchać.
Po wybudzeniu z trybu czuwania Selekt DSM prezentuje nam całe swoje podświetlenie, tworząc coś w rodzaju pokazu na dwa ognie - duży wyświetlacz i efektowne, przezroczyste pokrętło. Przypomina to trochę procedurę otwierania i odpalania nowoczesnego, luksusowego samochodu, gdzie reflektory rozjaśniają się stopniowo wraz z oświetleniem kabiny, po otwarciu drzwi witają nas lśniące napisy na progach, a po włączeniu zapłonu na ekranie przed nami pojawia się efektowna grafika przechodząca w eleganckie, rozjeżdżające się na boki zegary. Teoretycznie żaden z tych gadżetów nie jest potrzebny, by auto ruszyło, ale cały ten spektakl wygląda bardzo kusząco, zachęca nas do jazdy i przypomina o tym, że kupiliśmy naprawdę luksusowy wóz. Tutaj jest podobnie. Linn mógłby wydać z siebie kilka kliknięć lub potraktować kolumny głośnym puknięciem, ale nowoczesne, hi-endowe urządzenia tak się nie zachowują. Jeśli chodzi o przyciski zamontowane na styku przedniej i górnej ścianki, są przepiękne, ale w żaden sposób ich nie opisano. Sądziłem, że symbole poszczególnych funkcji pojawią się na wyświetlaczu i będą się zmieniać w zależności od funkcji, z której korzystamy. Niestety, trzeba zapoznać się z instrukcją obsługi albo nauczyć się ich przeznaczenia metodą prób i błędów. O wiele bardziej spodobał mi się potencjometr. Może nie wygląda aż tak czadowo, jak pokrętła w Naimach z serii Uniti i głośnikach Muso albo wielka, chromowana gałka w pilotach, które otrzymujemy wraz z systemami Devialeta, ale i tak robi znakomite wrażenie. Umiejscowienie regulacji głośności na górnej ściance jest zarazem pewną wskazówką dotyczącą ustawienia sprzętu. Selekta DSM raczej nie wciśniemy w komodę pod telewizorem. Chyba, że zamierzamy wykorzystywać go wyłącznie jako streamer podłączony do wzmacniacza zintegrowanego i pracujący z maksymalnym napięciem wyjściowym. Wydaje się jednak, że w większości systemów będzie on jednym z najważniejszych komponentów dumnie prezentujących się na górnej półce dizajnerskiego stolika, a w wersji z wbudowaną końcówką mocy - jedynym klockiem podłączonym do kolumn. Wszystko to staje się jednak mało istotne w momencie, gdy zainstalujemy na swoim telefonie lub tablecie firmową aplikację. Powiem krótko - jest to jeden z najlepszych tego typu systemów na rynku. Wszechstronny, dopracowany, nowoczesny, szybki, funkcjonalny i intuicyjny. Po testach najróżniejszych streamerów i głośników sieciowych na moim smartfonie jest już ponad pięćdziesiąt aplikacji służących wyłącznie do słuchania muzyki i obsługiwania sprzętu różnych marek. Większości z nich mógłbym postawić co najwyżej trójkę z plusem, ale apkę Linna spokojnie zaklasyfikowałbym do pierwszej trójki. Przyjemniej korzystało mi się tylko z Roona, którego Selekt DSM także obsługuje.
Producent sugeruje, że im gorsze warunki zastaniemy, tym lepiej Space Optimisation się sprawdzi. Domyślam się, że z możliwości wykorzystania potencjału takiego narzędzia skorzystają przede wszystkim dystrybutorzy prezentujący elektronikę Linna na różnego rodzaju wystawach oraz instalatorzy, którzy często muszą rozstawiać sprzęt w pomieszczeniach kompletnie do tego nieprzystosowanych, ale na namawianie klientów na montaż ustrojów akustycznych nawet nie tracą czasu, bo modne ostatnio cegły, płytki, mozaiki i betonowe płyty zawsze, ale to zawsze okazują się dla takich ludzi ważniejsze.Ostatnią kwestią wartą omówienia jest system Space Optimisation czyli wyrafinowane modelowanie akustyczne mające wyeliminować wpływ akustyki pokoju odsłuchowego na dźwięk. W odróżnieniu od urządzeń wykonujących pomiary samodzielnie (Dynaudio), za pomocą aplikacji w naszym smartfonie (Sonos) lub dostarczanego w komplecie mikrofonu (Yamaha, Lyngdorf), Selekt DSM buduje wirtualny model naszego pomieszczenia na podstawie danych wprowadzanych przez użytkownika. Wymaga to oczywiście trochę czasu i energii, ponieważ nasz streamer musi poznać dokładne wymiary pomieszczenia odsłuchowego i odległości między kolumnami a poszczególnymi ścianami, nie wspominając o kluczowych elementach wpływających na akustykę, takich jak dywany, drzwi i okna. W ten sposób możemy uzyskać pełny obraz interakcji głośników z pomieszczeniem, ich umiejscowienia i unikalnych cech, które wpływają na dźwięk. Następnie urządzenie identyfikuje częstotliwości, które są sztucznie zniekształcane przez dane środowisko i redukuje ich energię, aby przywrócić prawidłową równowagę tonalną i poprawić obrazowanie przestrzenne. Co więcej, inżynierowie Linna przygotowali gotowe ustawienia, które najlepiej sprawdzają się z wybranymi modelami kolumn. System opiera się oczywiście na pomiarach przeprowadzanych przez producenta, jednak Selekt DSM nie jest pierwszym modelem wykorzystującym technologię Space Optimisation, więc lista dostępnych modeli jest naprawdę imponująca. Dominują tutaj zestawy ze średniej i wyższej półki, ale nie sądzę, aby właściciele testowanego modelu zechcieli zmarnować jego potencjał, wybierając budżetowe głośniki. Jedyny minus jest taki, że firmowy układ korekcji akustyki pomieszczenia został najwyraźniej zaprojektowany z myślą o naprawdę kiepskich lub wręcz tragicznych, nieprzystosowanych do odsłuchów wnętrzach. Producent sugeruje, że im gorsze warunki zastaniemy, tym lepiej Space Optimisation się sprawdzi. Domyślam się, że z możliwości wykorzystania potencjału takiego narzędzia skorzystają przede wszystkim dystrybutorzy prezentujący elektronikę Linna na różnego rodzaju wystawach oraz instalatorzy, którzy często muszą rozstawiać sprzęt w pomieszczeniach kompletnie do tego nieprzystosowanych, ale na namawianie klientów na montaż ustrojów akustycznych nawet nie tracą czasu, bo modne ostatnio cegły, płytki, mozaiki i betonowe płyty zawsze, ale to zawsze okazują się dla takich ludzi ważniejsze. Naturalnie, hulającego po całym salonie pogłosu nie da się zlikwidować za pomocą procesora DSP, ale wyciszenie newralgicznych częstotliwości (modów pomieszczenia) może trochę pomóc. Jak zwykle w takich sytuacjach, jest też druga strona medalu - w pomieszczeniach o przyjaznej, prawidłowo okiełznanej akustyce Space Optimisation może okazać się zupełnie niepotrzebnym dodatkiem. Ale spróbować na pewno nie zaszkodzi.
Minusy? Tak, wiem - cena. Ale czy aby na pewno jest taka wygórowana? Wersja z podstawowym przetwornikiem i bez końcówki mocy kosztuje 21199 zł. To sporo, ale warto pamiętać także o regulacji głośności na wyjściach RCA i XLR, wejściu analogowym czy przedwzmacniaczu gramofonowym dla wkładek MM i MC. Rzadko który odtwarzacz strumieniowy może pochwalić się taką funkcjonalnością. Lumin T2 kosztuje 19990 zł, T+A MP 1000 E - 21900 zł, NAD M50.2 - 21999 zł, Naim NAC-N 272 - 22999 zł, a Auralic Vega G2.1 - 28900 zł. Nie wspominając oczywiście o takich cudach, jak Mark Levinson Nº 519 za 87900 zł. To oczywiście tylko przykłady, które nie powiedzą nam zbyt wiele dopóki nie przeprowadzimy bezpośredniego porównania jednego odtwarzacza z drugim, jednak mając na uwadze dotychczasowe podejście Linna do kwestii cen, można się było spodziewać, że Selekt DSM będzie ciut droższy. Wersję z końcówką mocy (swoją drogą, informacje na jej temat są bardzo skąpe) wyceniono na 27999 zł. I tutaj - przynajmniej w teorii - Szkoci przebili konkurencję, bo Devialet Expert 140 Pro kosztuje 22399 zł, Lyngdorf TDAI-3400 - 22500 zł, T+A R 1000 E - 23900 zł, Naim Uniti Nova - 23990 zł, a Hegel H390 - 26999 zł. Najważniejsza różnica jest taka, że wszystkie wymienione urządzenia są zasadniczo nowoczesnymi wzmacniaczami zintegrowanymi z dodaną sekcją DAC-a i łącznością sieciową, podczas gdy Selekt DSM jest i zawsze będzie odtwarzaczem strumieniowym, w którym na całą końcówkę mocy zostało stosunkowo niewiele miejsca. Takie manewry kończą się zwykle mocnym kompromisem w dziedzinie jakości dźwięku, ale domyślam się, że i tak od początku nie była to opcja przewidziana dla audiofilów. Ich zainteresują wyłącznie dwie z ośmiu wersji szkockiego streamera - podstawowa lub wyposażona w moduł Katalyst, oczywiście w odmianie dwukanałowej. Tak w ogóle, na stronie producenta nie znalazłem nawet parametrów wzmacniacza, który możemy zainstalować w obudowie Selekta DSM. Po dłuższych poszukiwaniach dowiedziałem się, że układ dysponuje mocą 100 W na kanał przy 4 Ω i jest montowany w miejscu, w którym w opisywanym egzemplarzu znajdują się gniazda RCA i XLR (za nimi umieszczono osobny, długi moduł zawierający przetwornik i analogowe układy wyjściowe), a na stronie jednego z zagranicznych dealerów Linna znalazłem nawet totalnie hardcore'ową, przystosowaną do bi-ampingu wersję z dwoma modułami łączącymi w sobie końcówkę mocy i przetwornik Katalyst. Dla chcącego nic trudnego. Widać, że Selekt DSM to nie tyle streamer lub system all-in-one, co bardzo ciekawa, nowoczesna platforma, której możliwości już w tym momencie są ogromne, a być może w przyszłości staną się jeszcze większe. Z istotnych mankamentów pozostaje jeszcze jeden drobiazg - brak wyjścia słuchawkowego. Szkoda, bo gdybyśmy jednak chcieli przesiąść się na nauszniki, chociażby podczas wieczornego odsłuchu lub seansu filmowego, bez zewnętrznego wzmacniacza nijak się to nie uda.
Brzmienie
Od samego początku wiedziałem, że będzie dobrze. Selekt DSM może wygląda trochę dziwnie. Może na zdjęciach sprawia wrażenie urządzenia będącego w zasadzie czymś w rodzaju prototypu złożonego z różnych, gotowych części zapożyczonych w innych modeli Linna. Ale tak, jak po pierwszym kontakcie na żywo pryskają wszelkie wątpliwości dotyczące jego wzornictwa, funkcjonalności czy jakości wykonania, tak i w kwestii brzmienia nowy streamer szkockiej manufaktury nie pozostawia pola do krytyki. Pierwsze minuty odsłuchu potwierdziły moje przypuszczenia - dźwięk był świetnie zrównoważony, energiczny, pełny, głęboki, trójwymiarowy i bardzo, ale to bardzo naturalny. Audiofilski, przekonujący i wciągający. Po wysłuchaniu kilku doskonale znanych kawałków wiedziałem już, że mam do czynienia z fantastycznym, uniwersalnym źródłem, z którym mógłbym zostać na dłużej. Selekt DSM błyskawicznie udzielił mi odpowiedzi na pytanie, czy szkoccy projektanci postawili na efektowne wzornictwo, modułową konstrukcję i funkcjonalność, odsuwając jakość brzmienia na dalszy plan, czy może naprawdę udało im się stworzyć nowoczesną platformę, która przypadnie do gustu audiofilom. Mamy do czynienia z opcją numer dwa. Linn nie proponuje nam lifestyle'owego wynalazku, który z hi-endowym sprzętem ma tyle wspólnego, że wygląda luksusowo, radzi sobie z plikami hi-res i obiecuje wysokiej jakości brzmienie, choć wewnątrz znajdują się przeciętnej jakości komponenty. Absolutnie nie. Selekt DSM to źródło, które poradzi sobie nawet w towarzystwie wzmacniaczy i kolumn ze znacznie wyższej półki. Niejeden posiadacz mocno doinwestowanego systemu stereo nie obraziłby się na taki streamer. Możliwe nawet, że niecodzienny wygląd opisywanego urządzenia w audiofilskim środowisku zaszkodzi mu, zamiast pomóc. Miłośnicy hi-endowej aparatury są z natury ostrożni, konserwatywni, a nawet nieufni. Lubią proste, minimalistyczne, metalowe pudełka, a rozmiar transformatora w zasilaczu interesuje ich bardziej niż chromowane nóżki lub efektowne nacięcia układające się w jakieś enigmatyczne wzory. Nawet kolorowy wyświetlacz to dla nich niepotrzebny bibelot. Sęk w tym, że obie te rzeczy nie muszą się wzajemnie wykluczać. Oryginalny, piękny, doskonale wykonany sprzęt też może grać dobrze.
TECH CORNER: Roon - Nowa jakość streamingu
W tym miejscu powinienem rozpocząć tradycyjną analizę brzmienia i przejechać się po wszystkich aspektach prezentacji, od basu, średnicy i góry pasma aż po dynamikę, barwę i przestrzeń. Zrobię jednak coś zupełnie innego. Jak można się domyślać, nie jest to moje pierwsze spotkanie ze sprzętem Linna, z tym, że wcześniejsze odsłuchy w kontrolowanych warunkach zaliczyłem bardzo, bardzo dawno temu. Zapamiętałem jednak coś, co często przewijało się w innych relacjach, opiniach i recenzjach. Szkoci celują w szeroko pojętą neutralność. Pilnują, aby pasmo było równiutkie, a barwa dźwięku - odwzorowana rzetelnie, prawidłowo, bez podbarwień. I jeżeli istnieje jeden element, na który pewna grupa osób narzekała i który nie do końca pasował audiofilom, było to właśnie kurczowe trzymanie się przyjętego planu za wszelką cenę - czasami nawet kosztem muzykalności. Odtwarzacze Linna, takie jak chociażby Sondek CD12 czy Ikemi, zawsze wolały skręcić w stronę studyjnej czystości i neutralności niż ubarwić brzmienie odrobiną przyjemnego ciepła. Z tego powodu część słuchaczy uznała je za zbyt bezkompromisowe. Zarzucano im suchość, szorstkość i bezduszność, szczególnie w zakresie średnich tonów. Jak to w życiu bywa, na każdy głos krytyki przypadała entuzjastyczna recenzja, której autor pod niebiosa wychwalał neutralność, spójność, precyzję i obiektywizm szkockich źródeł. Nie da się jednak ukryć, że łatka "zimnego drania" ciągnie się za urządzeniami Linna przynajmniej od dwudziestu lat, kiedy to niesamowite, obrzydliwie hi-endowe odtwarzacze tej marki wyznaczały poziom odniesienia dla wszystkich innych źródeł cyfrowych. Czy Selekt DSM wpisuje się w ten model? Otóż i tak, i nie. Z jednej strony mamy tu do czynienia z urządzeniem oferującym naturalne, wszechstronne i uniwersalne brzmienie. Z drugiej - no właśnie, w zakresie średnich tonów nie usłyszałem żadnych śladów studyjnej suchości. Czy to oznacza, że Szkoci wreszcie zdecydowali się ubarwić brzmienie odrobiną ciepła? Nie wiem. Powiedziałbym raczej, że testowany streamer nie odbiera muzyce plastyczności i gładkości, nie wyciska z niej tego organicznego spoiwa, które sprawia, że wokaliści brzmią jak ludzie, a nie roboty marzące o tym, aby pozabijać ludzi siedzących przed głośnikami lub, jeśli wariant śmiertelny okaże się niemożliwy, pozbawić ich wszelkich uczuć i przyjemności, którą normalnie czerpaliby z odsłuchu.
Brzmienie szkockiego odtwarzacza nie jest może przesadnie ciepłe, ale też nie zalatuje klinicznym chłodem, twardością i szorstkim, czysto technicznym przedstawieniem, które nie niesie za sobą żadnego ładunku emocjonalnego. A to już postęp. Tym samym inżynierom Linna udało się wyeliminować bodaj jedyną rzecz, na którą audiofile mogli sobie ponarzekać. Skurczybyki... I co ci biedni malkontenci będą teraz robić?! Żarty żartami, ale eliminacja owego cyfrowo-tranzystorowego nalotu, tak charakterystycznego, dla wielu źródeł Linna - jak wiele mocnych punktów by nie miały - pozwoliła przenieść komfort odsłuchu na zupełnie inny poziom i otworzyła drzwi do poznawania innych walorów firmowej estetyki. Słuchając testowanego streamera, szybko docenimy chociażby mocny, doskonale kontrolowany bas czy wspaniałą, trójwymiarową przestrzeń. Jednocześnie wszystko to odbywa się w atmosferze totalnego spokoju. Bez pośpiechu, najmniejszych oznak szarpaniny i niezdrowego, zupełnie niepotrzebnego napięcia, a także bez usilnych prób skupienia naszej uwagi na czymś innym niż sama muzyka. To ona jest tutaj najważniejsza, a Selekt DSM tylko pozwala nam poznawać ją na wielu płaszczyznach, które z budżetowym źródłem pozostawałyby tylko w sferze domysłów. Jeśli mam być szczery, w brzmieniu tego urządzenia do ostatniego dnia testu nie doszukałem się minusów. Linn radzi sobie z każdą muzyką. Jazz pasuje mu tak samo, jak klasyka, rock, elektronika, ambient, hip-hop, metal, akustyczne koncerty, muzyka filmowa czy inne, trudne do zaszufladkowania wynalazki. Co ciekawe, szkocki strumieniowiec nie znęca się nad słabszymi nagraniami. Owszem, dyskretnie daje nam znać, że mogliśmy wybrać lepiej, ale jeśli mamy akurat ochotę posłuchać "Californication" lub "St. Anger", nie powinniśmy jęczeć i zgrzytać zębami jakbyśmy nagle znaleźli się w sali tortur.
W brzmieniu tego urządzenia do ostatniego dnia testu nie doszukałem się minusów. Linn radzi sobie z każdą muzyką. Jazz pasuje mu tak samo, jak klasyka, rock, elektronika, ambient, hip-hop, metal, akustyczne koncerty, muzyka filmowa czy inne, trudne do zaszufladkowania wynalazki.Brzmi zachęcająco? Nie dziwię się. Pozostaje zatem tylko jedno ważne zagadnienie - jak nowy streamer Linna prezentuje się na tle konkurencji? Udzielenie odpowiedzi na tak postawione pytanie jest zazwyczaj trudne. Jeśli dotyczy wzmacniacza lub kolumn, nie możemy przecież mieć pewności, że osoba siedząca po drugiej stronie ekranu nie ma zupełnie innego sprzętu, który akurat z bohaterem naszego testu nie będzie chciał zagrać, choćby nie wiem co. Ze źródłami jest trochę łatwiej, a już w szczególności z odtwarzaczami tak uniwersalnymi i wszechstronnymi, jak Selekt DSM. Punktem odniesienia w niniejszym teście był Auralic Vega G1 - doskonały, choć może nie tak rozbudowany i funkcjonalny streamer, który moim zdaniem jest jednym z najtańszych dostępnych na rynku źródeł przekraczających pewną cienką, umowną, właściwie wyimaginowaną granicę hi-endu. Linn także ją przekracza. Co więcej, ogólny poziom jakościowy to moim zdaniem dokładnie półka Vegi G1. No, może trochę wyższa, bo z Selektem DSM uzyskałem mimo wszystko odrobinę szybszy bas i minimalnie szerszą, scenę stereofoniczną z ostrzejszymi, precyzyjnie zarysowanymi źródłami. Linn zagrał bardziej dziarsko i konturowo, a Auralic - cieplej i bardziej analogowo. Nie były to jednak duże różnice. Ba! Było tak blisko, że w ślepym teście mógłbym przepaść. Jeżeli chcecie wiedzieć jak gra Selekt DSM, zapoznajcie się z tamtym testem i weźcie poprawkę na to, że Linn delikatnie skręca w stronę Naimowo-Exposure'owej kontroli, rytmiki i przejrzystości.
Teoretycznie to punkt dla Auralica, który jest przecież zauważalnie tańszy. Warto jednak ponownie przyjrzeć się wyposażeniu obu modeli i zastanowić się czy Szkoci - choć przeczy to wszystkim znanym stereotypom i żartom - nie dają nam więcej. Vega G1 nie ma ani analogowego wejścia liniowego, ani tym bardziej phono stage'a obsługującego wkładki MM i MC. Czy to ważne? Tak, bo gdyby tylko Auralic miał choćby jedno wejście RCA, prawdopodobnie zrezygnowałbym ze wzmacniacza zintegrowanego na rzecz jakiejś fajnej, audiofilskiej końcówki mocy. Idea zastąpienia klasycznego systemu taką nietypową dzielonką może wydawać się dziwna, ale jeśli macie streamer z dobrym, wbudowanym przedwzmacniaczem, spróbujcie. Uproszczenie sprawy poprzez usunięcie "drugiego", niepotrzebnego przedwzmacniacza może okazać się strzałem w dziesiątkę. Z odtwarzaczami płyt kompaktowych jakoś nie zawsze to działało, ale robiłem to z wieloma odtwarzaczami sieciowymi, otrzymując znakomite rezultaty prawie za każdym razem. A ciekawych końcówek mocy przecież nie brakuje. To może być Hegel H20, Bryston 4B3, Copland CTA 506, Primare A35.2, a nawet potężne monobloki Exposure 5010 lub Electrocompaniet AW 180. Co tam komu pasuje. Warto też pamiętać o systemie Space Optimisation, którego Auralic nie ma. Rzadko który dostępny na rynku streamer można też zamówić w aż ośmiu różnych wersjach, a przecież całkiem możliwe, że na tym jeszcze nie koniec. Może pewnego dnia obudzimy się w świecie, w którym większość stosowanych do tej pory gniazd i formatów będzie przestarzała lub bezużyteczna, a urządzenia o architekturze modułowej wciąż będą za tym wyścigiem nadążały. Może więc, jeśli nie za wygląd i dźwięk, warto dopłacić za wyposażenie, możliwość rozbudowy sprzętu w przyszłości i tak zwany święty spokój. Ja powiem krótko - gdybym nie miał Auralica, łyknąłbym tego Linna jak poranną kawę.
Budowa i parametry
Linn Selekt DSM to odtwarzacz sieciowy wyposażony w szereg dodatkowych funkcji, takich jak wejścia cyfrowe i analogowe (jedno liniowe i dwa gramofonowe), wbudowany przedwzmacniacz czy układ korekcji akustyki pomieszczenia o nazwie Space Optimisation. Ponieważ urządzenie jest sprzedawane w ośmiu różnych odmianach, producent zdecydował się zastosować rozwiązanie, z którego znany jest nie od dziś - architekturę modułową, którą w pewnym sensie odzwierciedla kształt obudowy. Została ona wyraźnie podzielona na kilka sekcji i pokryta - zarówno od góry, jak i od dołu - charakterystycznymi nacięciami pełniącymi funkcję otworów wentylacyjnych. Poszczególne linie są na tyle grube, że bez trudu można przez nie dojrzeć spore fragmenty kryjącej się wewnątrz elektroniki. Łatwo się domyślić, że szkoccy inżynierowie zaprojektowali je pod kątem najbardziej rozbudowanych wersji, które muszą skutecznie oddawać nadmiar ciepła do otoczenia. W przypadku opisywanego, podstawowego modelu w konfiguracji stereofonicznej chyba nie jest to konieczne, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Na pierwszy rzut oka Selekt DSM prezentuje się dość dziwnie. Można nawet powiedzieć, że lekko kosmicznie. Szczególnie intrygujące są dwie śruby widoczne po bokach, przy tylnej części pokrywy. Kiedy przyszła pora na zdjęcia wnętrza, poluzowałem je, powoli wykręciłem i pomyślałem sobie "no i co, to już?". Ano tak, już. Okazało się, że pokrywa jest tak sztywna i doskonale dopasowana zarówno do frontu, jak i masywnej, aluminiowej podstawy, że wystarczyło lekko ją unieść i wysunąć. Dwie śruby i po sprawie. Ponowny montaż pokrywy był jeszcze przyjemniejszy. Rzadko kiedy zachwycam się testowanym sprzętem już na tym etapie, ale Linn osiągnął tutaj poziom jubilerskiej, chirurgicznej, skrajnie hi-endowej precyzji. Niczego nie naciągamy, niczego nie dopychamy i z niczym nie musimy się mocować, tylko patrzymy, jak pokrywa wjeżdża na miejsce z dokładnością do ułamka milimetra. Cudo. Wewnątrz - zapewne z uwagi na to, że mamy do czynienia z podstawową wersją tego urządzenia - zostało jeszcze sporo przestrzeni do zagospodarowania, co nie zmienia faktu, że architektura szkockiego streamera robi spore wrażenie. Szczególnie zainteresowała mnie sekcja przetwornika i układów analogowych zamknięta w długim, metalowym profilu z niewielkim okienkiem po jednej stronie i ogromną, grubą, akrylową płytą po drugiej. Jest to oczywiście wymienny moduł, na miejscu którego może pojawić się droższy przetwornik Katalyst lub moduł z końcówką mocy (ten wyposażony jest oczywiście w dodatkowe radiatory, ale wciąż ma kształt osobnej, zamkniętej puszki). Sercem urządzenia jest jednak płyta główna zmontowana w technice SMD na charakterystycznym dla szkockiej firmy, czarnym laminacie. Bezpośrednio nad nią znalazła się kolejna płytka z układami przypisanymi do wejść analogowych. Tuż obok jest miejsce na kolejną tego typu "kartę", wraz z szerokim gniazdem przypominającym komputerową magistralę PCI. Nie wiadomo jednak do czego ów slot miałby zostać wykorzystany. DAC na pokładzie jest, phono stage również... Możliwe, że konstruktorzy zostawili sobie (i klientom) taką furtkę do wykorzystania w przyszłości. Centralnym elementem płyty głównej jest kość FPGA Xilinx Artix 7. Całość napędza charakterystyczny dla Linna zasilacz impulsowy, elegancko odizolowany od pozostałych, wrażliwych na zakłócenia komponentów. Miłośnikom audiofilskiej biżuterii proponuję przyjrzeć się wewnętrznej stronie aluminiowej podstawy Selekta DSM, między modułem zawierającym przetwornik i układy analogowe a płytą główną. Podłużne nacięcia, efektowne wzmocnienia, zaokrąglone rowki - piękna robota. Ale wciąż nie tak piękna, jak spód nóżki podpierającej przedni panel. Komu by się chciało rzeźbić w tym miejscu tak efektowną plakietkę z "autografem" producenta? Przecież ten element zawsze będzie opierał się na podłożu i zobaczą go chyba tylko posiadacze stolików ze szklanymi półkami. Ale cóż, tutaj jest to nieważne. Miało być luksusowo, i jest. Co tu więcej dodawać? Początkowo wydawało mi się, że Selekt DSM to jakiś przedziwny wynalazek poskładany z różnych części, które pracownicy Linna pozbierali z całej fabryki. Ale nie. Wymyślili to wszystko po mistrzowsku, tworząc fascynujące, dopracowane urządzenie, w którym wszystko działa tak, jak powinno. Jako osoba legitymująca się wypracowanym w pocie czoła dyplomem inżyniera, mogę powiedzieć tylko jedno - szacun.
Werdykt
Linn to jeden z najbardziej rozpoznawalnych i darzonych największym szacunkiem producentów sprzętu audio na świecie. To firma, która nikogo o nic nie prosi i do wszystkiego dochodzi sama. To jeden z nielicznych europejskich producentów hi-endowej elektroniki, którzy w zaciszu własnej, świetnie wyposażonej fabryki są w stanie urzeczywistnić nawet bardzo skomplikowane projekty. I, w końcu, to dziecko Ivora Tiefenbruna - twórcy jednego z najbardziej kultowych gramofonów w historii i audiofila, który od zawsze wierzył, że w systemie hi-fi najważniejsze jest źródło. Jeżeli więc spodziewaliście się, że Selekt DSM będzie kiepski, to, że tak spytam, upadliście na głowę? Oczywiście, że jest wspaniały. Nie mogło być inaczej. A że swoje kosztuje? Sam nad tym ubolewam, ale nic na to nie mogę poradzić. Jeśli szukacie tańszej alternatywy, sprawdźcie Auralica Vega G1 lub Brystona BDA-3.14. Oba są zauważalnie tańsze, a w odsłuchu powinny okazać się niewiele gorsze lub, w sprzyjających warunkach, dorównać Linnowi jakościowo. Należy jednak wyraźnie powiedzieć, że swoją funkcjonalnością, jakością wykonania, modułową konstrukcją i "bonusami" w rodzaju fantastycznej aplikacji na urządzenia mobilne lub systemu Space Optimisation Selekt DSM dosłownie posyła konkurencję na matę. To połączenie rewelacyjnego brzmienia, sieciowych możliwości Auralica, funkcjonalności Devialeta i technologii Lyngdorfa w jednym, wyjątkowo zgrabnym urządzeniu.
Dane techniczne
Wejścia cyfrowe: 2 x optyczne, 2 x koaksjalne, 1 x USB, 1 x HDMI (ARC)
Wejścia analogowe: 1 x RCA, 2 x phono (MM i MC)
Wyjścia analogowe: 1 x RCA, 1 x XLR (regulowane)
Łączność: 1 x LAN, 2 x Exakt Link
Kompatybilność: UPnP, TIDAL, Qobuz, RAAT (Roon Ready)
Odtwarzane formaty: AAC, AIFF, DSD, FLAC, MP3, OGG, WAV, WMA
Maksymalna jakość sygnału: PCM 24 bit/192 kHz, DSD128
Zniekształcenia: 0,0002%
Stosunek sygnał/szum: 114 dB
Zużycie energii: 20 W
Wymiary (W/S/G): 11,3/35/35 cm
Masa: 7,2 kg
Cena: 21199 zł
Konfiguracja
Audiovector QR5, Amphion Helium 510, Auralic Vega G1, Unison Research Triode 25, Cambridge Audio CP2, Clearaudio Concept, Cardas Clear Reflection, Albedo Geo, Enerr One 6S DCB, Enerr Transcenda Ultra, Enerr Transcenda Ultimate, Norstone Esse.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Głębia sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Cena
Nagroda
Komentarze (2)