Matrix Audio Element I
- Kategoria: Przetworniki i streamery
- Tomasz Karasiński
Czasami odnoszę wrażenie, że jednym z ulubionych zajęć miłośników audiofilskiej aparatury jest narzekanie na ceny hi-endowego sprzętu, który przecież z definicji nie jest dla każdego. To trochę tak, jakby pasjonaci motoryzacji zbierali się wieczorem na wielkim parkingu pod zamkniętym supermarketem i, zamiast podziwiać swoje stuningowane Subaru Imprezy i pięknie utrzymane, 40-letnie Mercedesy SL, zgodnym chórem zawodzili, że Maserati MC20 w topowej wersji kosztuje ponad 800000 zł, McLaren 720S - milion złotych więcej, a Lamborghini Aventador - grubo ponad dwie duże bańki. I kto to, panie, tyle da?! Kto w tym kraju, panie, tyle ma?! Ilekroć na portalach społecznościowych puszczamy newsa o hi-endowych kolumnach lub słuchawkach, pierwszy komentarz w tym tonie pojawia się maksymalnie po trzech minutach. Z kolei kiedy na rynku pojawia się coś tańszego, ludzie narzekają, że obudowa brzydka, przednia ścianka plastikowa, gniazd za mało i w ogóle to już nie to, co kiedyś. Najbardziej przechlapane pod tym względem mają fani plików i streamingu. Szukanie szczęścia na rynku wtórnym jest co najmniej ryzykowne, bo - w przeciwieństwie do kolumn, wzmacniaczy czy gramofonów, które tak szybko się nie starzeją - pięcioletnie streamery pachną minioną epoką, a dziesięcioletnie przetworniki mogą nie obsługiwać gęstych formatów. Nowe urządzenia imponują parametrami i wykorzystują kości, o jakich kilka lat temu konstruktorzy mogli co najwyżej pomarzyć. Jeżeli jednak chcielibyśmy kupić markowy odtwarzacz sieciowy, przetwornik lub wzmacniacz słuchawkowy z wejściami cyfrowymi, wracamy do punktu wyjścia, czyli wysokich cen. Ot, Auralic Vega G2.1. Wygląda? Gra? Ma w środku wszystko, czego potrzeba? Nie wątpię. Ale kosztuje 19999 zł. Czy da się taniej? No... Powiedzmy, że można spróbować.
Nikt nie ma wątpliwości, że urządzenia z tak różnych światów będą mogły walczyć ze sobą jak równy z równym. Wszystko jedno, czy mówimy o wzmacniaczach, słuchawkach czy przetwornikach. Wbrew temu, co głoszą niektórzy znawcy tematu z grup dyskusyjnych, wysokie ceny hi-endowych klocków to nie tylko marketing i wysokie marże dystrybutorów. Czasami jest to po prostu konsekwencja zupełnie innego podejścia do projektowania, kontroli jakości, niezawodności i długoterminowych relacji z klientami. Aby jednak się o tym przekonać, trzeba wykonać bardzo drobiazgowe śledztwo lub kupić takie urządzenie, mając nadzieję, że efekt będzie warty tych pieniędzy. Tymczasem nawet uznani producenci potrafią nieraz, przepraszam za wyrażenie, odpierniczyć taką fuszerkę, że aż zęby bolą. Bezgraniczne zaufanie do marki, która zbudowała swoją pozycję dziesięć czy dwadzieścia lat temu może się skończyć kupnem grata z budżetowymi komponentami w cenie fajnego, miejskiego samochodu. Jeśli trafimy na minę, otrzymamy sprzęt drogi i beznadziejny. A tanio i dobrze to nie ma, panie, komu robić! Na szczęście w każdą taką lukę szybko wciskają się firmy, które najwyraźniej to potrafią. Wszyscy wiedzą, że za jedną czwartą ceny na pewno nie dostaniemy takiego samego sprzętu, ale może chociaż uda się ustrzelić coś, co będzie można oceniać w tych samych kategoriach. I to w zupełności wystarczy. Alternatywnych rozwiązań szukają zarówno klienci, jak i dystrybutorzy, którzy nie chcą mieć w swojej ofercie samego hi-endu. Najlepiej byłoby przy tym, gdyby producent nie oszczędzał ani na wnętrzu, ani na obudowie, ani na funkcjonalności.
Poszukiwacze okazji najprędzej zrezygnują z rozpoznawalnej marki. Jeżeli tylko dostaną ładny sprzęt zbudowany z podzespołów wysokiej jakości, na obudowie nie musi widnieć logo McIntosha, Linna czy Luxmana. Równie dobrze może to być Topping, SMSL albo Vincent. Odpowiednio duża różnica w cenie sprawia, że nikogo nie obchodzi, czy dane urządzenie zostało zaprojektowane i wyprodukowane w Wielkiej Brytanii, Chinach czy Mongolii. Ostatnio obserwujemy jednak bardzo interesujące zjawisko - dalekowschodnie manufaktury, których nazwy niewiele nam mówią, chcą konkurować z uznanymi markami nie tylko niższymi kosztami zakupu, ale też jakością wykonania i brzmienia. To one chcą przodować w technologicznym wyścigu i zachodni rywale powoli zaczynają przy nich wyglądać jak leśne dziadki zachwycające się sprzętem z minionej dekady. Auralic, Questyle, Astell&Kern, Line Magnetic, Shanling - widząc takie cuda, człowiek zaczyna się zastanawiać, gdzie jest sufit, a gdzie podłoga. Nie mówimy wprawdzie o sprzęcie budżetowym, ale na pewno nie jest drożej niż u wielu europejskich, amerykańskich i japońskich producentów hi-endowych zabawek, a robota taka, że palce lizać. Matrix Audio najwyraźniej idzie w tym samym kierunku. Ceny raczej nie skuszą amatorów graciarstwa. Element M kosztuje 8499 zł, Element P - 11499 zł, a Element X - 13999 zł. Na pierwszy ogień postanowiłem jednak rzucić najtańsze dostępne w Polsce urządzenie Matrixa, łączące w sobie funkcje streamera, przetwornika i wzmacniacza słuchawkowego. Przed nami Element I.
Wygląd i funkcjonalność
Historia chińskiej manufaktury sięga 1999 roku, jednak formalnie firma powstała dziesięć lat później. Wszystko za sprawą trzech przyjaciół z Xi'an (to taka, wiecie, niewielka mieścina - zaledwie dwanaście milionów mieszkańców), którzy już podczas nauki w liceum zgłębiali wiedzę o urządzeniach audio, muzyce, grze na instrumentach muzycznych oraz szeroko pojętej technologii. W 2009 roku dysponowali już sporą wiedzą i doświadczeniem w budowaniu sprzętu elektronicznego, więc postanowili stworzyć własną markę i rzucić wyzwanie uznanym producentom audiofilskiej aparatury. Od samego początku przywiązywali dużą wagę do innowacji technicznych i badań, więc z formalnym wejściem na rynek postanowili jeszcze trochę poczekać, a znak towarowy Matrix Audio zarejestrowali dopiero w 2013 roku. Jak przeczytamy na ich stronie, nazwa marki wywodzi się z matematycznego pojęcia macierzy, ponieważ jej założyciele szukają równowagi między dwoma wymiarami - badają produkty audio poprzez ich słuchanie i oglądanie. Ich zdaniem sprzęt hi-fi powinien charakteryzować się nie tylko doskonałymi parametrami dźwiękowymi, ale także świetnym wyglądem, który można zintegrować z otoczeniem domowym. Z zamieszczonej pod tym opisem mapy świata można wywnioskować, że kluczowe kierunki eksportu urządzeń Matrix Audio to USA, Europa, Australia, Izrael, Indonezja i... Jamał? Powiedzmy, że chodzi o Rosję, chociaż położenie tego punktu jest grubo przestrzelone. Uzdolnieni koledzy ze szkolnej ławki stworzyli pierwsze działające urządzenie - DA-100 - w 2006 roku. Trzy lata później zbudowali model Mini-i, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak jeden z przetworników firmy Bel Canto, a rok później zaprezentowali wzmacniacz słuchawkowy M-Stage. Już wtedy wyraźnie zarysowała się specjalizacja Matrix Audio, krążąca wokół DAC-ów, streamerów i urządzeń zaprojektowanych z myślą o nausznikach. Swoistym przełomem był rok 2018, kiedy to wprowadzono flagową serię Element. Firma wreszcie zdecydowała się stworzyć urządzenia zaprojektowane w dość bezkompromisowy sposób, podkreślając to spójną stylistyką, w której wreszcie można było dopatrzyć się śladów własnego charakteru.
TEST: Auralic Altair G1
Element I to najtańszy model z flagowej serii. Został wyposażony w ośmiokanałowy układ przetwornika, oparty na kości ESS Sabre ES9028RPO, wspierającej odtwarzanie plików DSD. Urządzenie nie jest duże, ale jakość wykonania obudowy robi wrażenie. Jako jedyny model z tej rodziny, Element I dostępny jest wyłącznie w kolorze czarnym, co moim zdaniem wyjdzie mu na dobre, bo od kilku lat klienci chętniej zamawiają sprzęt w takim wykończeniu. Choć nie mamy do czynienia ze wzmacniaczem ważącym dwadzieścia kilogramów, metalowa puszka sprawia wrażenie monolitycznej. Ciekawym akcentem jest srebrzysta linia ciągnąca się przez całą głębokość obudowy nad gniazdem słuchawkowym. Czuć ją pod palcem, więc domyślam się, że została wyfrezowana już po naniesieniu satynowej powłoki zewnętrznej. W ten sam lub bardzo podobny sposób wykonano logo umieszczone dokładnie nad potencjometrem. Oprócz dużej dokładności wykonania i wizualnej spójności projektu, najbardziej spodobało mi się to, że nigdzie nie widać brzydkich śrub, a po bokach mamy coś na kształt poziomych radiatorów. Tak naprawdę - ponieważ w pokrywie nie wycięto żadnych otworów wentylacyjnych - podczas pracy cała obudowa nagrzewa się równomiernie, a wspomniane radiatory oddają ciepło nie tyle swoją powierzchnią, co poprzez długie otwory, które zobaczymy dopiero wtedy, gdy spojrzymy na Element I z boku. Jeśli projektanci zadali sobie tyle trudu, aby sprytnie zakamuflować system odprowadzania ciepła, przy okazji zabezpieczając sprzęt przed kurzem i przypadkowym zachlapaniem, można przyjąć, że przyłożył się także do wewnętrznej konstrukcji opisywanego streamera.
No właśnie - mimo obecności kilku wejść cyfrowych, gniazda słuchawkowego i potencjometru, Element I jest przede wszystkim odtwarzaczem sieciowym wyposażonym w łączność LAN i Wi-Fi. Instalacja przebiega całkiem szybko, a jeśli chcemy skorzystać z łączności bezprzewodowej, powinniśmy czym prędzej ściągnąć firmową aplikację MA Remote. Może nie jest zachwycająca wizualnie i najwspanialsza na świecie, ale robi to, co powinna. Odtwarzanie plików udostępnionych na dysku wymaga ręcznego wpisania adresu - tak, jak w apce Sonosa. Jeżeli nie mamy NAS-a i chcielibyśmy zrobić to znacznie szybciej, wystarczy podłączyć pendrive'a lub dysk zewnętrzny do jednego z umieszczonych z tyłu gniazd USB typu A. Podczas testu Element I na luzie odczytał w ten sposób pliki DSD 11,2 MHz, a zawartość pendrive'a szybko pojawiła się w odpowiedniej zakładce w firmowej aplikacji. Z usług sieciowych do wyboru mamy tylko TIDAL-a i Qobuza. Mało? Może to dowód oszczędności, a może jednak efekt świadomej decyzji producenta. Wiele firm celowo ogranicza się do serwisów oferujących strumieniowanie plików wysokiej jakości, niejako wymuszając na użytkownikach przerzucenie się na źródło zapewniające lepsze rezultaty. Może Matrix Audio nie jest gigantem, któremu każda tego typu zagrywka ujdzie na sucho, ale też wątpię, aby po sprzęt tej marki sięgali mniej zorientowani w temacie melomani. Oni pewnie w ogóle go nie znajdą, a audiofilom nie będzie przeszkadzało to, że Element I nie pozwala słuchać muzyki z YouTube'a, najlepiej przez Bluetooth. Ucieszy ich natomiast kompatybilność z oprogramowaniem Roon. Mało tego. Nie jest to wyłącznie wymysł producenta, ale efekt oficjalnego partnerstwa, o czym świadczy obecność sprzętu Matrix Audio na stronie firmy Roon Labs. Ostatnio doszły mnie słuchy, że urządzenia, które nie mają oficjalnego certyfikatu Roona, a mimo to z nim współpracują, zostaną w pewnym momencie "odłączone". Dotyczy to w szczególności sprzętu działającego pod Chromecastem. Nie wiem, czym podyktowana jest taka decyzja, ale najwyraźniej szefowie Roon Labs dążą do tego, aby lista urządzeń kompatybilnych z ich oprogramowaniem pokrywała się ze stanem faktycznym. Użytkownicy Roona po pewnym czasie przestają widzieć świat poza tą aplikacją. Sam prawdopodobnie nie kupiłbym już streamera, którego Roon nie widzi - nawet gdyby wyglądał jak milion dolarów i grał jak Anne-Sophie Mutter. Dla tej grupy audiofilów lista partnerów Roona jest ważniejsza niż parametry, recenzje i najbardziej prestiżowe nagrody. A cztery urządzenia Matrix Audio - Element I, Element P, Element M i Element X - mają certyfikat Roon Ready.
Na tym jednak funkcjonalność opisywanego modelu się nie kończy. Element I został wyposażony w 1,3-watowy wzmacniacz słuchawkowy, który zdaniem producenta może napędzić nawet bardzo wymagające nauszniki. Użytkownik ma do dyspozycji także cztery wejścia cyfrowe (optyczne, koaksjalne, USB typu B i I2S), a sygnał analogowy można odebrać z gniazd RCA lub XLR. Obecność tych drugich w odtwarzaczu sieciowym za niecałe pięć tysięcy złotych będzie dla niektórych audiofilów ogromnym plusem. Głośność można regulować za pomocą aplikacji na urządzenia mobilne, potencjometru umieszczonego na przedniej ściance streamera lub dołączonego do zestawu pilota, wykonanego częściowo z metalu. Wygląda dość minimalistycznie, ale zrobi właściwie wszystko, czego potrzeba nam, gdy siedzimy na kanapie i obsługujemy streamer jako centralny element naszego systemu stereo. Jest włącznik, szybkie wyciszenie, regulacja głośności, wybór filtra cyfrowego i cztery przyciski do wyboru źródła. Co ciekawe, producent przewiduje możliwość upgrade'u opisywanego streamera poprzez podłączenie zewnętrznego zegara taktującego do portu I2S oraz wymianę standardowego zasilacza wtyczkowego na coś lepszego. Domyślam się, że w pierwszym przypadku chodzi o urządzenie oznaczone symbolem X-SPDIF 2, które bierze na siebie obróbkę sygnału dostarczonego na wejście USB i może przesłać go dalej, na przykład poprzez złącze I2S. Konwerter wykorzystuje zegar femto i układ FPGA Xilinx z serii Spartan, więc wiochy nie ma. Niestety, w tym momencie nie jest jeszcze dostępny w Polsce. Jeśli zaś chodzi o zasilanie, Matrix Audio nie oferuje nam żadnego gotowego rozwiązania. Można to odczytać jako wyraźną sugestię, aby po pewnym czasie zainteresować się wymianą standardowej "ładowarki" na bardziej audiofilski zasilacz liniowy, taki jak Power Box DS2 Sources, Keces P3 lub Sbooster BOTW P&P ECO.
Na przednim panelu Matrixa, oprócz 6,3-mm gniazda słuchawkowego i potencjometru, który można także naciskać (co jest całkiem intuicyjne i ułatwia poruszanie się po menu) znajdziemy spory, monochromatyczny wyświetlacz i dwa przyciski, z których pierwszy odpowiada za wybór źródła i daje nam dostęp do kilku podstawowych ustawień oraz pełnego menu, a drugi, oznaczony symbolem okręgu, może pełnić jedną z kilku funkcji w zależności od tego, z której najczęściej korzystamy i którą z nich wybierzemy w ustawieniach. Może to być na przykład szybka zmiana aktywnego wyjścia lub filtra cyfrowego. Myślę, że większość użytkowników Martixa będzie używać głównie jednego wejścia i jednego wyjścia. W pełnowymiarowych zestawach stereo będzie to zapewne streaming i wyjście analogowe, a w systemach biurkowych - wejście USB i wyjście słuchawkowe. Wyobrażam sobie jednak sytuację, w której różne gniazda są wykorzystywane naprzemiennie. Wystarczy wyobrazić sobie, że do naszego streamera będziemy chcieli podłączyć telewizor, odtwarzacz płyt kompaktowych lub zewnętrzny transport cyfrowy. Powinno się udać. Na wyświetlaczu zobaczymy mnóstwo przydatnych informacji - źródło, jakość odtwarzanego sygnału, aktywne wyjście czy poziom głośności. Z perspektywy biurka wszystko widać idealnie. Z kanapy oddalonej o dwa lub trzy metry od stolika ze sprzętem jest trochę gorzej, ale niewiele dostępnych na rynku strumieniowców ma tak duże wyświetlacze, aby litery i okładki były czytelne nawet z tej perspektywy. W menu można poustawiać najróżniejsze parametry, jak na przykład poziom sygnału wyjściowego. Filtrów cyfrowych jest siedem. Wydaje mi się, że przeciętny użytkownik nie wykorzysta nawet połowy funkcji dostępnych w pokładowym menu, ale - tak, jak z gniazdami - lepiej coś mieć i nie ruszać niż nie mieć i przeklinać producenta, że akurat danej opcji nie dodał.
Myślę, że większość użytkowników Martixa będzie używać głównie jednego wejścia i jednego wyjścia. W pełnowymiarowych zestawach stereo będzie to zapewne streaming i wyjście analogowe, a w systemach biurkowych - wejście USB i wyjście słuchawkowe. Wyobrażam sobie jednak sytuację, w której różne gniazda są wykorzystywane naprzemiennie. Wystarczy wyobrazić sobie, że do naszego streamera będziemy chcieli podłączyć telewizor, odtwarzacz płyt kompaktowych lub zewnętrzny transport cyfrowy. Powinno się udaćZ minusów mogę wymienić właściwie tylko trzy drobiazgi. Pierwszym jest potencjometr, który moim zdaniem obraca się zbyt lekko, a do tego skala ustawiona jest tak, że przy niskich poziomach głośności nic, ale to nic się nie dzieje. Użytkownik zyskuje w ten sposób możliwość bardzo precyzyjnej regulacji poziomu decybeli podczas wieczornego odsłuchu, jednak w normalnych warunkach - niezależnie od tego, czy korzystamy z nauszników, czy używamy streamera w systemie stacjonarnym - gałką trzeba kręcić i kręcić, aby muzyka przestała plumkać, a zaczęła naprawdę grać. Dodatkowo, sama gałka - a w szczególności szpara między nią a przednią ścianką - to chyba jedyny element tego urządzenia, który nie jest wykonany perfekcyjnie. Szczelina między tylną ścianką a pokrywą praktycznie nie istnieje. Nie da się w nią wsunąć nawet kartki. Tymczasem za potencjometrem jest ona celowa, a nawet niezbędna - bez jego wyciągnięcia nie da się otworzyć obudowy. Coś mi jednak mówi, że dało się to wymyślić lepiej. A jeśli nie, wystarczyłoby, aby pokrętło chodziło nieco ciężej. Dawałoby to znacznie przyjemniejsze wrażenie, a tak najczęściej dotykamy akurat tego elementu, który łapie największe luzy, lekko lata na boki i wydaje z siebie głośne dźwięki przy każdym naciśnięciu. Drugim mankamentem jest brak zbalansowanego wyjścia słuchawkowego. Przyznaję, że to czyste czepialstwo, bo Element I i tak oferuje mnóstwo gniazd i funkcji, a jeśli ktoś traktuje nauszniki bardzo, bardzo poważnie, należałoby sprawdzić model Element X z trzema wyjściami słuchawkowymi na przedniej ściance. Trzeci minus to brzydki zasilacz wtyczkowy, ale - tu ciekawostka - producent przynajmniej pomyślał o zacisku uziemiającym. Uziemienie w takim małym pudełeczku? I to nie w phono stage'u? Fajnie. Pytanie tylko, co z tym zaciskiem zrobić. Odpowiadam - kupić sobie kabelek, który wygląda jak sieciówka, ale nie ma bolców, tylko blaszkę pasującą do gniazd Schuko, a z drugiej strony - widełkę. Rozwiązanie mało popularne, a szkoda. Na polskim rynku znalazłem właściwie tylko kabel Pro-Jecta za nieco ponad sto złotych. Alternatywą są kable Atlasa z serii Grun, ale to już wyższa szkoła jazdy. Aby złożyć takie uziemienie, trzeba by było kupić wtyczkę z dwoma wyprowadzeniami za 779 zł i przewód zakończony widełką, który w wersji o długości 0,5 m kosztuje 589 zł. Jeżeli ktoś jest ogarnięty technicznie, zrobi sobie taki kabel samodzielnie, ale ja upolowałem znacznie porządniejszą wersję takiego akcesorium w jednym z francuskich sklepów internetowych. Polecam, bo cena niewiele wyższa, a przewód wygląda bardzo dobrze. Kupiłem go z myślą o uziemieniu phono stage'a, ale tak naprawdę każde urządzenie z zasilaczem wtyczkowym należałoby potraktować w ten sposób. Tyle, że nie każde ma odpowiedni zacisk. Element I akurat ma, za co konstruktorom Matrix Audio należą się pochwały.
Brzmienie
Doświadczeni audiofile wiedzą, że urządzenia oferujące brzmienie naprawdę wysokiej próby mają zwykle wiele cech wspólnych - spełniają kilka warunków koniecznych do zbudowania przekonującego spektaklu muzycznego. Owszem, czasami bywa tak, że zachwycamy się głębokim basem, trójwymiarową przestrzenią lub przyjemnie ciepłymi, wysuniętymi do przodu wokalami, jednak żaden z tych elementów nie odgrywa decydującej roli w naszym postrzeganiu dźwięku jako całości. Jeżeli chcemy szybko przekonać się, czy z danym przetwornik, wzmacniacz lub streamer będzie można pobawić się dłużej i czy w ogóle powinniśmy szykować się na wnikliwe odsłuchy, w pierwszej kolejności należy zwrócić uwagę na zakres średnich i wysokich tonów, a w szczególności jego neutralność, przejrzystość, barwę i dynamikę. Większość z nas robi to zresztą mimowolnie, bo właśnie na te częstotliwości ludzkie ucho jest najbardziej wyczulone. Nie musimy znać się na audiofilskiej aparaturze ani rozróżniać pojęć, którymi posługują się recenzenci i wkręceni w to hobby melomani. Dobry dźwięk to taki, który odbieramy jako czysty, bezpośredni, namacalny, klarowny i pozbawiony zniekształceń. Innymi słowy - pasujący do tego, co usłyszymy w rzeczywistości. Możemy mieć w głowie różne wzorce, bo nie każdy miał okazję słuchać swoich ulubionych wykonawców na żywo, a są i tacy, którzy nie wiedzą, jak naprawdę brzmi fortepian lub gitara akustyczna. Mimo to, nasz mózg wykonuje świetną robotę na podstawie codziennych doświadczeń i błyskawicznie podejmie decyzję, czy rejestrowany przez nasze uszy dźwięk jest wiarygodny, czy nie. Wszystkie znakomite urządzenia spełniają ten warunek. Czy mówimy o monitorach Chartwella, które grają bardzo specyficznie, czy o wzmacniaczach Hegla, które wielu uważa za wzór neutralności i przejrzystości - ta jedna rzecz musi się zgadzać. Dlatego wystarczyła mi dosłownie minuta, aby wstępnie zakwalifikować Element I do tej grupy. Jest namacalna i neutralna średnica? Jest czysta i wolna od podbarwień góra pasma? Dźwięk jako całość sprawia wrażenie przekonującego i skomponowanego zgodnie z prawami natury? W takim razie jest dobrze, a może nawet bardzo dobrze. Możemy jechać dalej.
TECH CORNER: Roon - Nowa jakość streamingu
Okazuje się, że wysoki realizm średnich i wysokich tonów to dopiero początek dobrych wiadomości. Bardzo istotna jest także spójność i gładkość dźwięku oferowanego przez testowany streamer. Moim zdaniem to kolejny dowód na to, że wchodzimy już na wyższy poziom jakościowy, gdzie - w przeciwieństwie do tego, co pokazują źródła za dwa, trzy, czasami cztery tysiące złotych - poszczególne aspekty prezentacji nie są traktowane oddzielnie i wzajemnie się nie wykluczają, ale współpracują, tworząc pełny i wielowymiarowy obraz odtwarzanej muzyki. Najtańszy model z serii Element delikatnie skręca w stronę przyjemnej lekkości, ale nie jest nastawiony wyłącznie na kilka powiązanych ze sobą parametrów - nie rzeźbi dźwięku z jednej strony, zapominając o całej reszcie. Potrafi wydobyć z nagrań mnóstwo szczegółów, ale wszystko ładnie klei się ze sobą. Mówiąc jeszcze inaczej - zamiast natłoku niepowiązanych ze sobą sygnałów otrzymujemy homogeniczny, dobrze uporządkowany i harmonijny przekaz, w którym możemy odkryć wiele ciekawych rzeczy, ale zawsze będziemy mieli pewność, że są one elementami większej całości. Pozwala to cieszyć się dowolnym gatunkiem muzycznym, bo kiedy najdzie nas ochota na coś ostrzejszego lub zechcemy przejść w tryb odsłuchu analitycznego, tak wysoki poziom rozdzielczości pozwoli nam nasycić się dźwiękiem szybko i konkretnie, bez potrzeby przesłuchiwania danego utworu po kilka razy, a jeśli będziemy chcieli włączyć coś spokojniejszego i zwyczajnie się zrelaksować, do gry wejdzie naturalna barwa, spójność i duża kultura grania. Pod wieloma względami brzmienie Matrixa skojarzyło mi się z tym, co oferują wysokie modele kolumn Focala, a w szczególności monitory, takie jak Electra 1008 BE2 czy Kanta Nº 1. Brzmienie jest żwawe i zwiewne, dobrze napowietrzone, ale też dziwnie przyjemne. Z jednej strony mamy dużą swobodę i lekkość grania, a z drugiej - neutralną barwę i odrobinę organicznego kleju między dźwiękami.
O tym, że powyższe porównanie nie jest takie od czapy, przekonał mnie także charakter niskich tonów. Są one zwarte, rytmiczne i dobrze kontrolowane, ale przydałoby im się więcej masy, wypełnienia i subwooferowego zejścia. Można zatem powiedzieć, że są trochę monitorowe - głębia brzmienia nie liczy się dla nich tak bardzo, jak szybkość i umiejętność nadążania za wyczynami muzyków. Podczas odsłuchu w systemie stacjonarnym, z Audiovectorami QR5 napędzanymi końcówką mocy Hegel H20, było to odczuwalne, ale nie sprawiało żadnego dyskomfortu, bowiem połączenie duńskich podłogówek z norweskim piecykiem daje prawdziwie piorunujący efekt. Ten dźwięk aż ciężko zepsuć - szczególnie w takich dziedzinach, jak dynamika, stereofonia, przejrzystość czy właśnie wyjątkowo swobodny, koncertowy sposób prezentacji basu. Lekki niedobór niskich częstotliwości zaczął mi dokuczać dopiero po przesiadce na słuchawki. Rzadko kiedy przesiadam się z Sennheiserów HD 600 na Beyerdynamiki DT 990 Pro, ale tym razem zrobiłem wyjątek. Fakt - "sześćsetki" nie mają atomowego basu. Ich charakter pod wieloma względami pokrywa się z tym, co zaprezentował Element I. Może właśnie dlatego nie było to wymarzone połączenie. Z modelem HD 660 S testowany streamer mógłby zagrać zupełnie inaczej. Z drugiej strony, nawet Marantz HD-DAC1 ma tego dołu więcej, a przecież nie jest to urządzenie grające ciemno, grubo i misiowato. Jeżeli więc widzicie Matrixa w roli centralnego elementu systemu biurkowego, jestem jak najbardziej za, ale pod warunkiem, że nie będzie współpracował z nausznikami lub monitorami, którym brakuje niskich tonów.
Element I oferuje dźwięk, który w wielu aspektach - mam tu na myśli przede wszystkim czystość, neutralność, mikrodynamikę i spójność - wyprzedza konkurencję w zbliżonej cenie o dwie długości. Jego brzmienie na pewno nie jest idealne, ale pozwala poznać muzykę z bliska. Jest przekonujące i, jak na źródło z tej półki, bardzo wyrafinowane.Minusy? Jak na źródło za niecałe pięć tysięcy złotych, jest ich naprawdę niewiele. Pomijając lekki niedobór basu, odrobinę więcej mógłbym sobie życzyć tylko w obszarze stereofonii. Element I oferuje przestrzeń, do której pasuje mi tylko jedno określenie - normalna. Ani rewelacyjna, ani kiepska. Nie ma tu ani sztucznego rozpychania dźwięku na boki, ani klaustrofobicznego ścisku. Jest po prostu w porządku. Czwórka z minusem. Można oczywiście wyciągać ponadprzeciętnie zrealizowane nagrania i udowadniać sobie, że kiedy realizatorzy wykonają swoją robotę perfekcyjnie, to i opisywany streamer wzbije się na wyżyny i wyczaruje przed nami prawdziwie trójwymiarową scenę wypełnioną tonami świeżego powietrza. Ale przecież nie o to chodzi... Przesiadka z Matrixa na Auralica Vegę G1 ujawniła sporą przewagę tego drugiego, co nie powinno nikogo dziwić z uwagi na ponad trzykrotną różnicę w ich cenie, ale jeśli miałbym wybrać jeden element, w którym było to słychać najbardziej, postawiłbym właśnie na przestrzeń. Jeżeli nie traktujecie jej priorytetowo, nie przeżyjecie wielkiego rozczarowania, a jeżeli uważacie, że stereofonia jest sprawą absolutnie kluczową, cóż - zawsze możecie szukać innego źródła, które spisze się w tej materii lepiej. Czy znajdziecie? Nie wiem. Wydaje mi się, że zachowując wszystkie zalety Matrixa, ale dodając do nich głębszy bas i lepszą, bardziej namacalną przestrzeń, trzeba będzie wydać przynajmniej osiem, może nawet dziesięć tysięcy złotych. Element I oferuje bowiem dźwięk, który w wielu aspektach - mam tu na myśli przede wszystkim czystość, neutralność, mikrodynamikę i spójność - wyprzedza konkurencję w zbliżonej cenie o dwie długości. Jego brzmienie na pewno nie jest idealne, ale pozwala poznać muzykę z bliska. Jest przekonujące i, jak na źródło z tej półki, bardzo wyrafinowane. Jeżeli wykorzystacie wszystkie zalety Matrixa i nie umieścicie go w systemie, w którym jego słabsze strony nie będą przypominały o sobie przy każdym odsłuchu, dostaniecie świetny sprzęt za ludzkie pieniądze.
Budowa i parametry
Matrix Audio Element I to urządzenie łączące w sobie trzy funkcje - odtwarzacza sieciowego, przetwornika i wzmacniacza słuchawkowego. Należy dodać, że chińskim konstruktorom udało się zmieścić to wszystko w kompaktowej obudowie wykonanej w całości z aluminium. Klocek mierzy zaledwie 5,5 x 22 x 24 cm i waży 1,5 kg. Wiadomo zatem, że wewnątrz nie zobaczymy potężnego zasilacza z dwoma transformatorami toroidalnymi. Do zestawu producent dołącza niewielki zasilacz wtyczkowy z wymiennymi końcówkami dla różnych gniazdek, jednocześnie informując, że wymiana tej "ładowarki" na coś lepszego może podnieść jakość dźwięku. Nie jestem wielkim miłośnikiem takiego rozwiązania, jednak wielu projektantów wychodzi z założenia, że źródła i przedwzmacniacze niczego więcej nie potrzebują (Pro-Ject Stream Box RS, Chord Hugo 2, iFi Audio Pro iDSD). Założyciele manufaktury z Xi'an postanowili zaproponować nam urządzenie, które nie imponuje rozmiarami i masą, ale jakością wykonania, funkcjonalnością, klasą zastosowanych wewnątrz podzespołów i - oczywiście - ceną. Wnętrze to w zasadzie jedna płytka drukowana podzielona na dwie części. Jedną trzecią zajmują analogowe układy wyjściowe, a resztę - sekcja cyfrowa. Sercem opisywanego modelu jest dwurdzeniowy procesor ARM Freescale i.MX 6, wykorzystywany jako główny rdzeń sekcji odtwarzacza. Konwersją C/A zajmuje się DAC oparty na kości ESS Sabre ES9028RPO, wspierającej pliki DSD. Towarzyszy mu kontroler USB XMOS XU208. Element I został także wyposażony we wzmacniacz słuchawkowy o mocy do 1320 mW/33Ω, dzięki czemu może z łatwością napędzić nawet pełnowymiarowe słuchawki o wysokiej impedancji oraz czułe IEM-y. Układ obsługujący nauszniki został zbudowany z elementów dyskretnych, co miało mu zapewnić doskonałą dynamikę i niski poziom szumów. Faktycznie, w tabeli danych technicznych można zobaczyć wartości, jakie jeszcze kilka lat temu w odniesieniu do urządzenia za niecałe pięć tysięcy złotych nie mieściłyby nam się w głowie. Stosunek sygnału do szumu na wyjściach zbalansowanych - 127 dB, zniekształcenia - mniejsze niż 0,00025%, separacja kanałów - powyżej 143 dB. Jeśli chodzi o jakość zastosowanych wewnątrz komponentów, raczej nie ma się do czego przyczepić. Zobaczymy tu nawet kilka złocistych kondensatorów Nichicona z audiofilskiej serii Muse. Pomijając zasilanie i grubość obudowy, Element I wygląda w środku nie gorzej niż dwukrotnie droższy Auralic Altair G1.
Werdykt
Element I zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Sprawia wrażenie urządzenia przemyślanego i dopracowanego. W przeciwieństwie do niektórych produktów z Chin, nie wygląda jak podróbka, zbieranina elementów wygrzebanych z ciemnego zakamarka wielkiej fabryki lub sprzęt, którego projektowanie trwało piętnaście minut. Matrix Audio oferuje nam wszechstronne, funkcjonalne urządzenie wykonane z dobrych lub nawet bardzo dobrych podzespołów, obsługę gęstych plików, świetne parametry, a nawet pełną kompatybilność z Roonem, gniazda zbalansowane i wzmacniacz słuchawkowy. A wszystko to w małej, ale pięknie wykonanej obudowie. Znalezienie tak bogato wyposażonego streamera kosztującego mniej niż pięć tysięcy złotych nie jest łatwe. Naturalnie, Element I nie jest urządzeniem pozbawionym wad. Nie podoba mi się pokrętło, sterowanie i poruszanie się po menu mogłoby być bardziej intuicyjne, a firmowa aplikacja MA Remote nie jest wybitnie dopracowana i uniwersalna. Nie są to jednak wielkie minusy, a na każdy z nich przypada co najmniej jedna rzecz, która cieszy oko i ucho, jak na przykład duży wybór filtrów cyfrowych, możliwość podłączenia pendrive'a lub dysku do gniazda USB czy zacisk uziemiający, który w małych klockach jest jeszcze większą rzadkością niż XLR-y. Jeśli chodzi o wnioski z odsłuchów, jedynym przeciwwskazaniem jest łączenie Matrixa z urządzeniami (a w szczególności słuchawkami) o mocno odchudzonym, rozjaśnionym brzmieniu. Jeżeli takie zagrożenie nie występuje, ryzyko porażki jest moim zdaniem minimalne. Element I to po prostu bardzo fajne źródło, które sprawdzi się zarówno z pełnowymiarowym wzmacniaczem i kolumnami, jak i w systemie biurkowym. Na tyle fajne, że zacząłem się zastanawiać, czy na gorąco nie wziąć do testu flagowego modelu z serii Element. Wprawdzie to już 13999 zł, ale jeśli stosunek jakości do ceny jest taki sam, jak w opisywanym maluchu, to starym wyjadaczom, takim jak Auralic, Linn, Naim, Lumin, Aurender czy Chord może się zrobić ciepło pod nóżkami.
Dane techniczne
Wejścia cyfrowe: 1 x optyczne, 1 x koaksjalne, 1 x USB, 1 x I2S
Wyjścia analogowe: 1 x RCA, 1 x XLR
Łączność: LAN, Wi-Fi
Kompatybilność: UPnP, AirPlay, TIDAL, RAAT (Roon Ready)
Odtwarzane formaty: MP3, WMA, WAV, AIF, AIFC, AIFF, AAC, FLAC, OGG, APE, ALAC, M4A, DSF, DFF
Maksymalna jakość sygnału: PCM 32 bit/384 kHz, DSD512
Zniekształcenia: <0,00025% (XLR), <0,0004% (RCA)
Stosunek sygnał/szum: 127 dB (XLR), 120 dB (RCA)
Moc wyjścia słuchawkowego: 1320 mW/33 Ω, 248 mW/300 Ω, 124 mW/600 Ω
Wymiary (W/S/G): 5,5/22/24 cm
Masa: 1,5 kg
Cena: 4999 zł
Konfiguracja
Audiovector QR5, Unison Research Triode 25, Hegel H20, Marantz HD-DAC1, Sennheiser HD 600, Beyerdynamic DT 990 Pro, Audio-Technica ATH-AWAS, Cardas Clear Reflection, Albedo Geo, Enerr One 6S DCB, Enerr Transcenda Ultra, Enerr Transcenda Ultimate, Norstone Esse.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Głębia sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Cena
-
Piotr
Mam to urządzenie i całkowicie podzielam tę recenzję (może nieco wyżej oceniłbym stereofonię). Do zastrzeżeń dodałbym bardzo nieprzemyślany projekt wyświetlacza. Jest na nim dużo miejsca, ale tylko lewa połowa jest w miarę sensownie zagospodarowana pokazując próbkowanie (ale już nie głębię bitową) oraz źródło. Natomiast prawa połowa to żart z klienta - wielka ikona mówi czy korzystamy z wyjścia słuchawkowego czy liniowego (co doskonale zbędne, na ogół to wiemy), plus mały i zgrubny pionowy słupek "pokazuje" głośność (w zasadzie jest to niewidoczne z ponad metra). Spokojnie zmieściłaby się tam stale widoczna skala głośności w dB (pojawia się na moment tylko w chwili zmiany). Wyświetlacza nie da się wygasić. Także pilot jest średni, zachowano jego projekt ze zwykłych DAC-ów (i tak lepszy niż zabawki wczesnych Matrixów), pomijając fakt że streamer ma i inne funkcje - np. zmianę ścieżki, start/stop. Nie da się pilotem wybrać sieci jako źródła (bo niby powinno się samo wybrać przy zadaniu grania z sieci, ale często się jednak nie wybiera i specjalnie po to trzeba odpalać własną apkę Matrixa, która ma mnóóóóóstwo wad, litościwie pominiętych w recenzji). No i praca przez UPNP nie jest zbyt stabilna, nawet poprzez zewnętrzne aplikacje jak BubbleUPNP. Pozostaje liczyć że producent poprawi to i owo w kolejnych edycjach firmware, i tak podobno jest o niebo lepiej niż na samym początku, gdy wypuszczono produkt "beta" a jego nabywcy byli beta-testerami...
0 Lubię -
Komentarze (2)