Ultrasone Edition Eleven
- Kategoria: Słuchawki i wzmacniacze słuchawkowe
- Tomasz Karasiński
Większość producentów słuchawek to potężne firmy funkcjonujące w branży audio od kilkudziesięciu lat lub marki działające pod skrzydłami jednego z wielkich, globalnych koncernów. W ostatnich latach obserwowaliśmy także wysyp nauszników, które wyglądają jakby zostały zaprojektowane przez tych samych ludzi i wykonane w tej samej, dalekowschodniej fabryce, a następnie przyozdobione emblematami firm, które kojarzymy przede wszystkim ze wzmacniaczami lub kolumnami. Mniejszym graczom jest znacznie trudniej. Nawet jeśli uda im się opracować i wyprodukować znakomite, zaawansowane technicznie przetworniki, pozostają jeszcze muszle, poduszki, pałąk z całym mechanizmem regulacji, gniazda, kable, opakowanie, akcesoria i szereg innych drobiazgów, na których można się wyłożyć. Kiedyś drobne błędy jeszcze by przeszły, ale w dzisiejszych czasach wszystkie te elementy muszą być dopieszczone od samego początku, bo klienci przyzwyczaili się do bardzo wysokiego poziomu, a plotki o gniazdach wyłamujących się z nauszników dwa miesiące po upływie gwarancji mogą przekreślić cały plan, choćby nawet brzmienie było warte każdej złotówki. Jeżeli nie wierzycie, że skonstruowanie audiofilskich słuchawek jest niezwykle trudne, zobaczcie ile pieniędzy musiał w ten dział zainwestować Focal. Aby wejść na ten rynek z przytupem, Francuzi wybudowali oddzielne, znakomicie wyposażone laboratorium i linię produkcyjną oraz zatrudnili fachowców znających się na rzeczach, którymi wcześniej manufaktura z Saint-Étienne się nie zajmowała. Mało? W takim razie weźmy założoną w 2017 roku firmę Austrian Audio - spadkobiercę tego, co zostało z AKG. Choć na zdjęciu przed jej siedzibą widzimy mniej więcej czterdzieści osób, w katalogu figurują zaledwie dwa bliźniacze modele słuchawek i dwa mikrofony. Skoro to wszystko, co tak znakomitym specjalistom udało się stworzyć w ciągu trzech lat, sprawa jest jasna - jeśli nie ma się kontaktu z innym, doświadczonym producentem albo milionów dolarów i odrobiny szczęścia, stworzenie słuchawek od zera będzie bardzo, bardzo trudne. Niektórym mniejszym firmom udaje się jednak zaistnieć w świecie hi-endowych nauszników bez stawiania fabryki widocznej z kosmosu lub podpierania się cudzymi rozwiązaniami technicznymi. Jedną z nich jest Ultrasone.
Jeśli się nad tym zastanowić, nie jest to ani przypadek, ani wyjątkowe szczęście Za każdą manufakturą, która poradziła sobie na tym niełatwym rynku stoi coś bardzo solidnego - wyjątkowo ciekawe pomysły, na które pracownicy potężnych koncernów jakoś nie wpadli, oryginalne przetworniki, technologia zapożyczona z przemysłu lotniczego lub charyzmatyczni ludzie, którzy wierzą w swój plan i potrafią pociągnąć za sobą innych. O tak oczywistych przykładach, jak Audeze czy HiFiMAN nie będę się rozpisywał, ale równie duże wrażenie robią na mnie słuchawki takich firm, jak Final Audio Design czy Meze. Nawet te tańsze wyglądają i brzmią świetnie, a modele flagowe - D8000 i Empyrean - to pierwsza liga w skali światowej. Z marką Ultrasone po raz pierwszy zetknąłem się niespełna piętnaście lat temu. Była to zupełnie inna epoka. Świat, w którym szczytem hi-endu nie były nauszniki za piętnaście lub dwadzieścia, ale dwa, może trzy tysiące złotych. Oferta niemieckiej firmy była wówczas podzielona na dwie serie - profesjonalną i amatorską. Różnice między poszczególnymi modelami były raczej kosmetyczne. Na tym samym poziomie cenowym w obu liniach widzieliśmy podobne pałąki i materiały wykończeniowe oraz identyczne przetworniki. Modele przeznaczone dla profesjonalistów miały konstrukcję zamkniętą i były dostarczane z twardym futerałem i pokaźnym kompletem akcesoriów. Ciekawym smaczkiem były dwa modele zaprojektowane z myślą o DJ-ach, z których ten tańszy był niezły, a droższy - wybitny. Bardzo podobały mi się także mobilne słuchaweczki Zino i lekkie, wyjątkowo wygodne HFI-15G. Swego czasu te pierwsze chciałem nawet kupić, ale minimalnie się spóźniłem. Z magazynów wyjechały ostatnie sztuki. Podobno do dziś na forach i grupach miłośników mobilnego audio Zino, bliźniaczy model iCans i HFI-15G są traktowane jako punkt odniesienia w swojej kategorii cenowej. Szkoda, że bawarska manufaktura odpuściła ten temat, ale najwyraźniej miała ciekawsze plany.
Jeśli chodzi o modele stanowiące trzon oferty niemieckiej firmy, nigdy do końca nie wiedziałem czy trafię akurat na nauszniki mocno przeciętne, czy świetne pod każdym względem. Mogło być i tak, i tak. Czasami dwie sąsiadujące ze sobą konstrukcje dzieliło więcej niż można się było spodziewać. Jakby tego było mało, w pewnym momencie firma postanowiła wypuszczać na rynek specjalne, limitowane edycje swoich słuchawek. I nie były to pojedyncze przypadki, ale norma. Klienci najwyraźniej pokochali słuchawki wykonane z egzotycznych materiałów, wyposażone w najlepsze rozwiązania techniczne i zapakowane jak ekskluzywna biżuteria. W końcu kolejne "specjalne" modele połączono w jedną grupę i tak narodziła się najbardziej audiofilska, hi-endowa seria Edition. W tym momencie jest także najliczniejsza. Linię Performance tworzą trzy nauszniki, Signature - cztery, PROi - pięć, a Edition - siedem. Najtańsze Edition M kosztują 2990 zł, jednak większość konstrukcji gładko przekracza granicę pięciu tysięcy złotych, a flagowe Edition 15 Veritas wyceniono na 12999 zł. Zaprezentowany niedawno model Edition Eleven wygląda dość nietypowo. Okrągłe, drewniane muszle, otwarta konstrukcja, ciekawy zestaw akcesoriów w standardzie, komplet firmowych "systemów", produkcja ograniczona do 1111 egzemplarzy i cena na wyjątkowo przystępnym, jak na serię Edition, poziomie - 4299 zł. Czy to konkurencja dla takich modeli, jak HiFiMAN Ananda, Focal Elear i Audio-Technica ATH-AD2000X, czy kolejny prezent dla oddanych fanów marki?
Wygląd i funkcjonalność
Zanim przejdziemy do słuchawek, chciałbym poruszyć jedną ważną kwestię... Nareszcie! Nareszcie ktoś pomyślał o tym, że miłośnikom wysokiej klasy nauszników nie są potrzebne ogromne, drewniane skrzynki z wytłoczkami wyłożonymi jedwabiem lub białym futerkiem. Tego typu akcesoria świetnie prezentują się na zdjęciach, ale kiedy już zużyjemy wszystkie ochy i achy ciesząc się z rozpakowywania luksusowego sprzętu, ich rola właściwie się kończy. W warunkach domowych profesjonalne "kejsy", skórzane kufry i drewniane skrzynie nie mają racji bytu. Chyba, że ktoś kolekcjonuje hi-endowe słuchawki, sporadycznie wyjmując je z oryginalnego opakowania i sprawdzając czy działają. Myślę, że zdecydowana większość użytkowników podpina nauszniki do wzmacniacza lub odtwarzacza wtedy, gdy nie może słuchać muzyki na kolumnach (to taka miłość z rozsądku) albo w wypasionym systemie biurkowym (tu częściowo także z rozsądku, ale najczęściej także dla własnej przyjemności). W pierwszej sytuacji zamykany futerał może się sprawdzić, ale nie powinien być zbyt duży, a procedura wyjmowania i chowania hełmofonu nie powinna być zbyt skomplikowana. W drugiej natomiast o wiele bardziej przydałby się nam stojak, na którym po skończonym odsłuchu moglibyśmy powiesić nauszniki, bez odłączania jakichkolwiek kabli. I właśnie taki prezent otrzymamy wraz z Edition Eleven. Zestaw otrzymujemy w ładnym, ale dość standardowym kartonie. Wewnątrz znajdziemy jednak osobne, płaskie pudełeczko zawierające elementy, z których możemy skręcić dedykowany statyw - okrągłą, ciężką podstawę, dwie okrągłe poprzeczki i górny uchwyt wyprofilowany tak, aby idealnie pasował do pałąka naszych słuchawek. Wszystko oczywiście metalowe. Każdy jeden element otrzymał swoją własną przegródkę wśród idealnie wyciętych gąbek, a każda z czterech śrub została zapakowana w osobny woreczek strunowy. Niemcy...
Na tym jednak nie koniec. W pudełku znajdziemy również ciekawy, srebrny przewód zakończony wtykiem 3,5 mm (z przejściówką na 6,3 mm), ściereczkę z mikrofibry i skórzany worek ze ściągaczem i odciśniętą z boku nazwą producenta. Co ciekawe, ma on dwie funkcje. Możemy użyć go do bezpieczniejszego transportowania słuchawek (chociaż i tak nie jest to najlepsze rozwiązanie i na taki wypadek warto byłoby zachować oryginalne pudełko) albo przykryć nauszniki wiszące na stojaku, aby nie osiadał na nich kurz. Super! Niektórzy powiedzą, że twardy pokrowiec jest lepszym rozwiązaniem, ale ja uważam, że konstruktorzy Edition Eleven trafili w dziesiątkę. Mamy przecież do czynienia ze sprzętem do użytku domowego. Raczej nikt nie będzie wychodził w takich słuchawkach na spacer (otwarta konstrukcja nie zapewnia tłumienia dźwięków z zewnątrz) ani kopał ich po podłodze studia nagraniowego (od tego są wielokrotnie tańsze Beyerdynamiki DT 770 PRO). Niemcy od początku wiedzieli dla kogo projektują opisywany model i w jakich warunkach przyjdzie mu pracować, dlatego dołożyli do kompletu takie akcesoria, jakie faktycznie przydadzą się jego użytkownikom. Szkoda, że nie dołożyli jeszcze zbalansowanego kabla, ale na szczęście można takowy dokupić osobno, a przecież nie każdy może z takiego połączenia skorzystać. Myślę, że inni producenci słuchawek powinni pójść tą samą drogą. Po co dawać klientom efektowne opakowania, które i tak zaraz wylądują w garażu, na strychu lub w piwnicy. Z radością zamieniłbym taką wielką skrzynię na ładny, dopasowany do nauszników stojak, elegancki woreczek, drugi przewód lub zapasowe pady. Są to bowiem rzeczy, z których faktycznie można zrobić użytek, a nie dwadzieścia sekund podniecać się czymś, za co zapłaciliśmy, aby w chwili otwierania nowych słuchawek zapłonął nam konar.
Przejdźmy zatem do dania głównego, w którym wzrok przyciągają obudowy nauszników wykonane z drewna orzechowego. Efektownie prezentują się również płaskie dekielki, w których wykonano mnóstwo dłuższych i krótszych otworów podkreślających lekko oldschoolowy charakter tego modelu. Bardzo spodobał mi się także aluminiowy pałąk z grubymi, solidnymi końcówkami, które w pozycji złożonej przechodzą w masywne mocowania muszli w kształcie nuty lub litery "b". Klasyczny mechanizm regulacji pracuje dość lekko, jednak raz ustawiony nie powinien rozsunąć się lub złożyć przy przypadkowym potrąceniu. Muszę jednak dodać, że i tak nie miałem tego problemu, bo musiałem maksymalnie zwiększyć rozmiar pałąka, a gdyby tylko była taka możliwość, z pewnością wykorzystałbym jeszcze jedno kliknięcie z każdej strony. Osobom o dużych głowach proponuję więc przymierzyć Edition Eleven przed zakupem. Inaczej może się okazać, że podczas odsłuchu ciągle próbujemy pociągnąć nauszniki ciut niżej. Co ciekawe, same muszle okazały się bardzo, ale to bardzo komfortowe. Welurowe obicie sprawia, że nawet w cieplejszy dzień skóra zbytnio się nie poci (na pewno nie tak, jak w słuchawkach ze skórzanymi padami), nacisk na głowę jest wręcz idealny (Edition Eleven nie ściskają nas jak imadło, ale też nie zsuwają się przy najmniejszym ruchu) a otwarta konstrukcja dorzuca swoje trzy grosze do ogólnego poczucia relaksu i zanurzenia w przytulnej miękkości. Kolejnym plusem bawarskich nauszników jest niska masa. 318 gramów to jeszcze nie rekord, ale w porównaniu z takimi wynalazkami, jak Audeze LCD-4 (695 g) lub HEDD Audio HEDDphone (718 g) - małe piwo. I to witbier albo lambic, a nie IPA czy mocny RIS. Do tego obrazka pasuje także dołączony do zestawu przewód. Nie jest ciężki i sztywny niczym kabel od żelazka (uff...). Bardziej przypomina to, z czym mamy do czynienia w słuchawkach Finala, jednak tutaj producent od razu zdecydował się na sensowną długość (3 m).
Niemieccy inżynierowie odrzucili próby dogodzenia wszystkim i stworzenia słuchawek, które będzie można zabrać na spacer, podłączyć do smartfona, zanurzyć w basenie, wysłać w kosmos... Nein, nein, nein! To są nauszniki do domu, względnie do pracy (choć ostatnio dla wielu osób to jedno i to samo - witam w klubie). Miały być otwarte, wygodne, lekkie i przyjemnie pluszowe. Miały być takie, abyśmy po chwili mogli zapomnieć, że mamy je na głowie. I takie właśnie są.Jeśli mam być szczery, chyba dawno nie miałem do czynienia ze słuchawkami, które z jednej strony wydają się trochę dziwne (a raczej dziwnie interesujące) a z drugiej są tak spójne pod względem stylistycznym i funkcjonalnym. Mam wrażenie, że niemieccy inżynierowie zaprojektowali je po wyjątkowo przyjemnym urlopie, w trakcie którego wyczyścili sobie głowy i nabrali oddechu potrzebnego, by podjąć szereg trafnych decyzji. A pierwszą i najważniejszą było odrzucenie prób dogodzenia wszystkim i stworzenia słuchawek, które będzie można zabrać na spacer, podłączyć do smartfona, zanurzyć w basenie, wysłać w kosmos... Nein, nein, nein! To są nauszniki do domu, względnie do pracy (choć ostatnio dla wielu osób to jedno i to samo - witam w klubie). Miały być otwarte, wygodne, lekkie i przyjemnie pluszowe. Miały być takie, abyśmy po chwili mogli zapomnieć, że mamy je na głowie. I takie właśnie są. Nie należy też zapominać, że jedną z największych atrakcji słuchawek tej marki są autorskie technologie S-Logic Plus i ULE (Ultra Low Emission), które mają zapewnić nam realistyczne wrażenia przestrzenne (pierwsza) i chroniąc nasz słuch poprzez redukcję promieniowania elektromagnetycznego aż o 98% w porównaniu do standardowych słuchawek (druga). Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, niespecjalnie podoba mi się system mocowania przewodów, z małymi, plastikowymi gniazdami i kablami wyposażonymi w dwupinowe końcówki. Wydawało mi się, że - oczywiście po zweryfikowaniu oznaczeń dla lewego i prawego kanału - będę mógł zamontować je w dowolnej orientacji. Nic bardziej mylnego. Wtyki mają bowiem maleńkie zagłębienia, a wewnątrz miniaturowych gniazd znajdują się pasujące do nich wypustki. Aby je dostrzec, trzeba mieć prawdziwie sokoli wzrok. Zdecydowanie lepsze byłyby złącza A2DC, LEMO albo nawet 2,5-mm lub 3,5-mm jacki, z blokadkami lub bez. Kolejny minus w pewnym sensie wiąże się z pierwszym. Chodzi o niedokładne wykończenie drewnianych pierścieni w miejscach, w których zamontowano wspomniane wyżej gniazda. Zdaję sobie sprawę z tego, że mówimy o maleńkich elementach, a drewno to nie metal, który można obrabiać na wiele sposobów z ogromną precyzją. Mimo to, na jednym z zamieszczonych pod testem zdjęć widać praktycznie wszystko. Ta postrzępiona krawędź w rzeczywistości ma zaledwie kilka milimetrów długości, ale obiektyw makro był dla niej bezlitosny. Z pewnością nie tak wyobrażamy sobie tę legendarną, niemiecką jakość wykonania (każdy egzemplarz jest wytwarzany ręcznie w miejscowości Wielenbach, położonej 50 km na południowy zachód od Monachium). Jest to jednak jedyna łyżka dziegciu w beczce miodu, którą zauważyłem tylko dlatego, że po sesji zdjęciowej na ekranie 24-calowego monitora zobaczyłem niedoskonałości, które w rzeczywistości są niewiele większe niż drobinki kurzu.
Brzmienie
Jak już wspominałem, o produktach niemieckiej firmy wyrobiłem sobie opinię kilkanaście lat temu. Szczególnie podobały mi się te stworzone z myślą o profesjonalistach, ale nie wszystkie. Aby trafić na słuchawki grające naturalnie, dynamicznie, czysto i muzykalnie, trzeba było mieć odrobinę szczęścia. Ponieważ w tamtych czasach każda kolejna propozycja kosztowała raptem trzysta złotych więcej, kupno wyższego modelu wydawało się nie tylko najprostszym sposobem na poprawę brzmienia, ale wręcz oczywistością - czymś, nad czym nie ma się nawet sensu zastanawiać. Niestety, ta zasada nie zawsze się sprawdzała. Bywało bowiem tak, że nauszniki oznaczone kolejną liczbą grały inaczej, ale niekoniecznie lepiej. Mogły na przykład oferować więcej basu, co zupełnie im nie służyło. Dźwięk był bardziej imponujący, ale każdy doświadczony słuchacz już po dziesięciu sekundach wiedział, że nie prowadzi to do niczego dobrego. Pod naporem gęstego, zwalistego, misiowatego dołu pasma ginęły wszystkie plusy tańszego modelu. Kolejny skok w górę cennika i sytuacja wracała do normy, a brzmienie nabierało barw i nasycało się detalami. Następny krok do przodu - znów budyń polany dudniącym basiskiem. Dziwne? Cóż, wtedy była to normalka. Zbierając do testu grupowego piętnaście lub dwadzieścia par nauszników, wiedziałem już, że trafią mi się zarówno prawdziwe perełki, jak i straszne niewypały, czasami wybrane z oferty tego samego producenta. Wpadki zdarzały się nawet takim gigantom, jak Koss czy Sennheiser. Były to jednak słuchawki za pięćset, siedemset, może tysiąc złotych z małym kawałkiem. Z dzisiejszego punktu widzenia - klasa mocno średnia. Poziom niezłych bezprzewodówek do smartfona.
PORADNIK: Krótka historia słuchawek
Od tego czasu z marką Ultrasone stykałem się sporadycznie, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że "legalizacja" serii Edition stała się dla Niemców sposobem na podnoszenie cenowej poprzeczki do poziomu, który dziś zupełnie nas już nie dziwi. Możliwe, że czepiałem się niesłusznie. W końcu modele z tej rodziny wyglądały naprawdę świetnie, często wykorzystywały lub wręcz wprowadzały do słuchawkowego świata bardzo ciekawe rozwiązania techniczne, a do tego były produkowane w Niemczech (w odróżnieniu od tych, które powstają w Chinach i na Tajwanie). Może szefowie Ultrasone już wtedy dostrzegli to, co cała reszta zauważyła ze sporym opóźnieniem? Może szybko zrozumieli, że na świecie jest wielu, wielu audiofilów skłonnych zapłacić nawet kilka tysięcy euro za słuchawki lepsze niż Sennheisery HD 800? Może trafili w potrzeby klientów, których kręci sam fakt posiadania jednego z 999 wyprodukowanych egzemplarzy? W pewnym momencie ten cenowy wyścig wyhamował. Producenci nauszników przywalili łbami w sufit i zorientowali się, że najwyższy czas zejść na ziemię. HiFiMAN zaczął serwować nam fajne słuchawki planarne za cztery, a ostatnio nawet dwa tysiące złotych. Sennheiser wsadził do HD 600 przetworniki z wyższego modelu HD 700, dając nam HD 660 S za dwa tysiące z groszami. Focal, bazując na technologii z hi-endowych Utopii, wprowadził na rynek kilka modeli za cztery, cztery i pół oraz sześć i pół tysiąca (Elegia, Elear, Clear). Planarne przetworniki Audeze trafiły do LCD-1, które można kupić za niecałe dwa tysiące złotych. Złośliwi powiedzą, że i tak płacimy za dobre słuchawki dwa razy więcej niż dekadę wcześniej, ale tego się już nie zmieni. A co z takimi manufakturami, jak Ultrasone? Najwyraźniej to samo. 4299 zł to wciąż niemało, ale w porównaniu z astronomiczną ceną Edition 15 Veritas - inny świat. Klienci na pewno mogą zapłacić tyle za dobre słuchawki. Tylko czy Edition Eleven takie właśnie są?
Odpowiedź na to pytanie uzyskałem bardzo szybko. Tak, zdecydowanie. Jeżeli w katalogu niemieckiej firmy wciąż obowiązuje zasada przeplatania modeli wybitnych z tymi mniej udanymi (czego nie wiem, bo wszystkich nie słuchałem), to trafiłem na ten, który pod względem jakości i charakteru brzmienia można zaliczyć do prawdziwych perełek. "Jedenastki" pokazały naturalny, dobrze zrównoważony, dynamiczny, szybki, nasycony dźwięk z minimalną tendencją do przyjemnego podgrzewania średnicy i delikatnego zagęszczania niskich tonów. Żadna z tych cech nie wpływała jednak na wszechogarniające poczucie rzetelności, namacalności i spójności. To jedne z tych słuchawek, które z jednej strony potrafią pokazać nam prawdę, a z drugiej - zupełnie nie męczą, nie wpadają w agresję, nie są nachalne i nie każą nam śledzić każdego wydobytego z nagrań drobiazgu. Poszczególne elementy, plany i warstwy tworzące muzyczny spektakl nie walczą ze sobą i nie stoją po przeciwnych stronach barykady, ale wzajemnie się uzupełniają. Szybkość łączy się z przejrzystością, dynamika z realizmem, spójność z muzykalnością. Najlepsze jest jednak to, że żaden składnik tworzący to brzmienie nie wybija się na pierwszy plan i żaden nie zostaje z tyłu. Wszystko ze sobą współgra. Wszystko razem pracuje na rezultat lepszy niż suma składników. Być może dlatego od pierwszych minut odsłuchu towarzyszyło mi uczucie, którego na co dzień doświadczają tylko posiadacze słuchawek planarnych i najlepszych modeli wykorzystujących przetworniki dynamiczne - błyskawiczne przeniesienie uwagi ze sprzętu na muzykę. Choć brzmienie jest pełne detali, odsłuch przebiega w atmosferze całkowitego relaksu. Zwyczajnie nie chce nam się szukać dziury w całym, a jeśli nawet zmusimy się i na chwilę przełączymy uszy w tryb analityczny, szybko dojdziemy do wniosku, że jest to zajęcie pozbawione sensu. Po co na siłę przyglądać się przełomowi średnich i wysokich tonów lub specjalnie włączać utwory, w których w okolicach drugiej minuty pojawiają się jakieś skrzypnięcia, trzaski czy inne artefakty? Tak, Edition Eleven potrafią je wyłowić, ale pokazują nam je razem z całą resztą, a my szybko zaczynamy kumać, że właśnie owa "reszta" jest tutaj najważniejsza. Swoje trzy grosze na pewno dokłada do tego otwarta konstrukcja, dzięki której nie mamy poczucia, jakby przetworniki cały czas musiały się z czymś siłować. Dźwięk pozostaje szybki, zwinny, napowietrzony i przyjemnie lekki. Jest tak dobry, tak homogeniczny, tak wyważony i uniwersalny, że właściwie nie pozostaje nic innego, jak włączać kolejne utwory i słuchać, słuchać, słuchać...
Edition Eleven są dalekie od typowego dla wielu słuchawek wtłaczania dźwięku do wnętrza głowy. Nie oznacza to, że tworzy się tutaj jakaś pustka, a dźwięki fruwają wokół nas jak szalone. Nie. Ale nie jest to też brzmienie klaustrofobiczne, pozbawione prawidłowych proporcji, oddechu i jakiegokolwiek poczucia rozsunięcia sceny na boki.Na koniec pozostaje rozpracować dwie kwestie, które wiążą się z zastosowanymi w słuchawkach Ultrasone rozwiązaniami technicznymi. Czy dzięki technologii S-Logic Plus przestrzeń naprawdę jest tak fajna? Naprawdę. Być może efekt nie jest aż tak spektakularny, jak w niektórych modelach z przetwornikami planarnymi, ale z pewnością Edition Eleven są dalekie od typowego dla wielu słuchawek wtłaczania dźwięku do wnętrza głowy. Nie oznacza to, że tworzy się tutaj jakaś pustka, a dźwięki fruwają wokół nas jak szalone. Nie. Ale nie jest to też brzmienie klaustrofobiczne, pozbawione prawidłowych proporcji, oddechu i jakiegokolwiek poczucia rozsunięcia sceny na boki. Jeśli na jednym końcu skali umieścimy typowe, zamknięte słuchawki dynamiczne z kiepską przestrzenią przypominającą niewielką sferę w centrum naszej czaszki, a na drugim - wybitne nauszniki planarne lub wynalazki w rodzaju RAAL-requisite SR1a, Edition Eleven powinny znaleźć się gdzieś pośrodku. Wrażenia wciąż są "słuchawkowe", ale inne niż w przypadku typowego hełmofonu pompującego dźwięk do mózgownicy. Jak na przetworniki dynamiczne - rewelacja. Pora na pytanie numer dwa: czy to prawda, że podczas odsłuchu "jedenastek" mniej się męczymy? Prawda. Być może na ten efekt pracuje nie tylko technologia ULE, ale sama jakość i charakter ich brzmienia, ale w ostatecznym rozrachunku zupełnie nas to nie obchodzi. Jest świetnie. Nie dość, że słuchawki są bardzo komfortowe, to jeszcze można ich słuchać godzinami. Oczywiście nie są to jedyne takie nauszniki na świecie. Technologie S-Logic Plus i ULE na pewno dokładają do ogólnego sukcesu swoje trzy grosze, ale jeżeli rozglądacie się za modelem umożliwiającym dłuższe sesje odsłuchowe i wyobrażacie sobie, że w tym przedziale cenowym na podium są Edition Eleven, potem długo, długo nic, a dopiero później cała konkurencja, aż tak daleko bym się nie posuwał. A HiFiMAN Ananda? A Audeze LCD-2? A Focal Elear? To nie jest szmelc, w którym nie da się wysiedzieć. Mimo to, Edition Eleven na pewno znalazłyby się w czołówce mojej listy. Gdybym brał pod uwagę tylko konstrukcje dynamiczne w cenie do pięciu tysięcy złotych, spokojnie załapałyby się do pierwszej trójki.
Minusy? Dobra - przyjmijmy, że można przyczepić się do ceny. Nie dlatego, że Edition Eleven nie są warte tych pieniędzy, ale dlatego, że funkcjonują jako kolejna limitowana edycja, co z pewnością wpływa na koszt produkcji pojedynczego egzemplarza. Wolałbym żeby Niemcy dali sobie spokój z tą całą akcją i stworzyli nową, regularną serię wysokiej klasy słuchawek, których "nakład" nie będzie z góry ograniczony. Niech to będzie atrakcja dla melomanów, którzy są w stanie przeznaczyć na nauszniki dziesięć, dwanaście albo piętnaście tysięcy złotych. Niech sobie tam cmokają nad muszlami z nadpalonego baobabu, pałąkami obszytymi skórą merynosa i numerami seryjnymi w stylu "1 of 99". Na poziomie czterech tysięcy złotych jest to lekko bezsensowne. Ale gdybym miał do wyboru Edition Eleven albo sto kilogramów fasolki szparagowej, na pewno wziąłbym słuchawki. Choć, przyznaję, taka fasolka, najlepiej z zasmażką - pychota...
Budowa i parametry
Ultrasone Edition Eleven to słuchawki wokółuszne wykorzystujące przetworniki dynamiczne. Jak twierdzi producent, podstawą wyjątkowego brzmienia tego modelu jest jego otwarta konstrukcja - rzadkość w serii Edition i w katalogu niemieckiej manufaktury w ogóle (spośród szesnastu oferowanych obecnie modeli otwartą konstrukcją charakteryzują się tylko trzy: PRO 1480i, Edition Eleven i Edition 15). W nausznikach wykonanych w znacznej mierze z naturalnego drewna orzechowego zamontowano 40-mm przetworniki z membranami z włókna biocelulozowego TruText. Aby zapewnić głośnikom wydajny napęd i obniżyć masę słuchawek, użyto magnesów magnesów neodymowo-żelazowo-boronowych. W słuchawkach tej marki kluczowe są jednak autorskie technologie S-Logic Plus i ULE.
Pierwsza z nich narodziła się trzydzieści lat temu, kiedy to założyciel firmy, Michael Koenig, szukał sposobu na obejście lub całkowite wyeliminowanie podstawowej bolączki wszystkich produkowanych wówczas nauszników - braku naturalnej sceny stereofonicznej i związanego z tym faktem poczucia wtłaczania dźwięku do głowy. Rozwiązaniem okazało się odsunięcie membran od kanału słuchowego i odchylenie ich względem muszli w taki sposób, aby fale dźwiękowe były emitowane na znacznie większym obszarze, docierając najpierw do ucha zewnętrznego, dając słuchaczowi bardziej fizjologiczne wrażenia odsłuchowe i możliwość odczuwania wrażeń przestrzennych na zupełnie innym poziomie. Zwiększenie dystansu między przetwornikami a uszami użytkownika niesie za sobą jeszcze jedną, bardzo ważną korzyść - możliwość obniżenia natężenia dźwięku o 3-4 dB w stosunku do sytuacji, w której membrany pompują dźwięk bezpośrednio do kanałów słuchowych. Niemieccy inżynierowie twierdzą, że dzięki pokryciu większego obszaru, wraz z małżowinami, do uzyskania takiego samego odczuwalnego poziomu głośności wystarcza znacznie cichszy sygnał. Dlaczego? Ultrasone twierdzi, że technologii S-Logic słuchacz odbiera znacznie więcej informacji, w związku z czym nie odczuwa potrzeby odkręcania potencjometru w prawo. Tym samym słuchanie jest bardziej relaksujące i bezpieczniejsze dla naszych uszu. Inżynierowie z Wielenbach uważają, że sytuacja, w której przetworniki ulokowane są dokładnie na wprost kanałów słuchowych jest dla nas nienaturalna - mózg odbiera tylko część informacji, w związku z czym próbuje wykreować to, czego nie ma, wypychając źródła pozorne na zewnątrz głowy i próbując kreować jakąkolwiek przestrzeń. Cały ten proces sprawia, że mimowolnie się męczymy. Nasz mózg, przyzwyczajony do zupełnie innego postrzegania przestrzeni, cały czas pracuje. Aby nadrobić zaległości, użytkownicy często zwiększają poziom głośności, co sprawia, że po pewnym czasie odczuwają jeszcze większe zmęczenie. Błędne koło. Na przestrzeni lat powstało wiele odmian technologii S-Logic, różniących się między innymi sposobem ułożenia przetwornika w muszli i dokładną geometrią całego układu.
Drugim firmowym daniem jest technologia ULE (Ultra Low Emission), której zadaniem jest ograniczenie poziomu promieniowania elektromagnetycznego docierającego do głowy słuchacza. Udało się to zrealizować poprzez umieszczenie przed przetwornikami osłony wykonanej z materiału określanego jako MU-Metal (stop niklu, żelaza, miedzi i molibdenu). Pokryta licznymi otworami blaszka działa jak ekran elektromagnetyczny, a wielkość i ułożenie otworów w połączeniu z kształtem metalowej płytki pozwalają konstruktorom jeszcze lepiej kontrolować kierunkowość pracy przetwornika. Firma informuje, że w porównaniu do standardowych słuchawek promieniowanie elektromagnetyczne jest zredukowane nawet o 98%. Należy jednak zauważyć, że nie tylko Ultrasone stosuje tego typu osłony. Metalowe siateczki tego typu znajdziemy w wielu dostępnych na rynku nausznikach, a ich producenci specjalnie się tym nie chwalą. Odsłonięte głośniczki byłyby przecież podatne na wszelkiego rodzaju uszkodzenia mechaniczne. Tak czy inaczej, Niemcy wykorzystali to rozwiązanie nie tylko w sensie technicznym, ale także marketingowym, a teraz mogą powiedzieć, że dbali o zdrowie swoich klientów zanim stało się to modne.
Jeśli chodzi o parametry, Edition Eleven charakteryzują się przyjazną, 32-Ω impedancją nominalną. Skuteczności producent nie podaje. W tabelce znajdziemy za to maksymalny poziom ciśnienia akustycznego, który w tym przypadku wynosi 94 dB. Pasmo przenoszenia zaczyna się znacznie poniżej ludzkiego progu słyszalności, na poziomie 6 Hz, sięgając do 42 kHz. W zestawie znajduje się dedykowany stojak, torba transportowa, ściereczka z mikrofibry i 3-metrowy, odpinany kabel składający się z czterech żył wykonanych z miedzi srebrzonej i zakończony wtykiem 3,5 mm z adapterem na 6,3 mm.
Werdykt
W przyszłym roku Ultrasone będzie obchodzić trzydziestą rocznicę działalności. Z tej okazji firma zapewne wypuści na rynek kolejne specjalne "edycje". I będzie się musiała bardzo, ale to bardzo postarać, aby na kimkolwiek zrobiły one wrażenie, bowiem w serii Edition widzieliśmy już prawie wszystko. Były słuchawki limitowane do 555 sztuk, muszle z kilkusetletniego dębu, tytanowe kopułki pokryte czystym złotem i ceny dochodzące do piętnastu tysięcy złotych. Były też nauszniki, które różniły się od tych limitowanych edycji w niewielkim stopniu, ale wchodziły do produkcji jako modele nielimitowane, kosztujące dwa razy mniej. Nie jestem fanem takich zagrywek. Wiem, że w warunkach wolnego rynku każdy produkt jest warty tyle, ile klient chce za niego zapłacić. Wiem także, że Ultrasone kieruje swoją uwagę w stronę rynków azjatyckich, gdzie zamożnych audiofilów i kolekcjonerów nie brakuje, a luksusowy sprzęt wyprodukowany w Europie jest potwierdzeniem dobrego gustu i wysokiego statusu jego właściciela. Uważam jednak, że najlepszym urodzinowym prezentem byłoby stworzenie osobnej, regularnej serii słuchawek zbudowanych tak, jak Edition Eleven. To naprawdę świetne nauszniki. Piękne, komfortowe, porządne i obdarzone naturalnym, przyjemnym, dynamicznym, bogatym i bardzo przestrzennym dźwiękiem. Idealne do dłuższych sesji odsłuchowych. Jedne z niewielu dostępnych na rynku słuchawek dynamicznych, które mogą wejść w paradę "planarom", nawiązując z nimi rywalizację nawet w tych obszarach, w których teoretycznie są nie do pobicia. Wisienką na torcie jest praktyczny zestaw akcesoriów z dedykowanym stojakiem, a jeśli ktoś lubi czuć się wyjątkowo - przyjemność posiadania jednego z 1111 wyprodukowanych egzemplarzy. Podsumowując, sehr gute kopfhörer!
Dane techniczne
Typ słuchawek: dynamiczne, otwarte, wokółuszne
Średnica przetworników: 40 mm
Pasmo przenoszenia: 6 Hz - 40 kHz
Impedancja: 32 Ω
SPL: 94 dB
Masa: 318 g
Cena: 4299 zł
Konfiguracja
Marantz HD-DAC1, Auralic Vega G1, Astell&Kern AK70, AudioQuest Cinnamon, Enerr One 6S DCB, Enerr Transcenda Ultra, Enerr Transcenda Ultimate, Norstone Esse.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Tłumienie hałasu
Cena
Nagroda
-
AM
"Szkoda, że nie dołożyli jeszcze zbalansowanego kabla, ale na szczęście można takowy dokupić osobno". Bardzo proszę o namiary na sklep bo nie mogę znaleźć takiego kabla pod U11...
0 Lubię
Komentarze (1)