
Znakomita większość kolumn głośnikowych dostępnych dziś na rynku to modele w obudowach wentylowanych, zbudowane na głośnikach dynamicznych. W przypadku zestawów podstawkowych najczęściej będzie to konstrukcja dwudrożna, a dla podłogówek - trójdrożna lub ewentualnie dwuipółdrożna. Oczywiście istnieją też monitory z trzema głośnikami albo zestawy wolnostojące z dwoma, ale zasadniczo w każdym przypadku sedno sprawy tkwi w tym, że pasmo akustyczne dzielone jest na kilka części, którymi zajmują się różne przetworniki. Często jest tak, że najniższe tony odtwarzają na przykład dwa głośniki z metalowymi membranami, środkiem pasma zajmuje się nieco mniejszy układ z papierowym, polipropylenowym lub kewlarowym stożkiem, a całość uzupełnia kopułka z metalu, jedwabiu, diamentu lub czego tam jeszcze. A żeby bas schodził niżej, z tyłu obudowy pracuje jeszcze dmuchająca rura strojona do konkretnej częstotliwości. Dzieleniem pasma na kawałki zajmuje się zwrotnica, czyli przykręcona gdzieś w pobliżu gniazd lub w podstawie kolumny płytka z cewkami, rezystorami i kondensatorami, które oczywiście są kolejnym elementem w torze sygnału pomiędzy wzmacniaczem a głośnikami. Jeśli wejdziecie na stronę jakiegoś sklepu ze sprzętem audio i klikniecie na losowe kolumny, macie 95% szans, że będą zbudowane właśnie w ten sposób. W pozostałych przypadkach możecie ustrzelić jakieś elektrostaty, magnetostaty, tuby, promienniki dookólne lub inne wynalazki. Sęk w tym, że po pierwsze tak oryginalne konstrukcje są z reguły drogie, a po drugie wymagają od użytkownika pewnej wiedzy i poświęcenia. Zarówno przy wyborze reszty systemu, jak i ustawianiu kolumn w pokoju odsłuchowym.

Sennheiser – jak na niemiecką firmę przystało – ma opinię producenta dbającego o jakość i niezawodność swoich wyrobów. Jeżeli nawet nie mieliście do czynienia z żadnym modelem słuchawek tej marki, pewną wskazówką powinna być już sama struktura katalogu, w tym podział produktów na konkretne serie, a także nazewnictwo samych nauszników. Sennheiser jest jednym z największych graczy na tym rynku, a w jego ofercie można znaleźć setki, jeśli nie tysiące modeli słuchawek, mikrofonów, wzmacniaczy, odbiorników i innych precjozów. Mimo to udało się opracować taki system nazewnictwa, aby osoba znająca się na rzeczy wiedziała, o co chodzi. CX 985, HD 600, MM 70i, CX 275s – jeśli tylko poświęcicie chwilę na przejrzenie firmowej strony, zauważycie, że nie są to zupełnie przypadkowe litery i cyfry. Z długiej historii Sennheisera kojarzyliśmy do niedawna tylko jeden model słuchawek, który wyrwał się z tego schematu i został obdarzony także imieniem. To Orpheus – elektrostatyczne słuchawki występujące tylko w komplecie z dedykowanym, lampowym wzmacniaczem. Cena tego cuda szokowała, jakość brzmienia podobno też.

Kiedy usłyszeliśmy o wprowadzeniu na rynek nowego przetwornika Asusa, postanowiliśmy natychmiast wypożyczyć go do testu. Dlaczego? Po pierwsze poprzedni model Xonar Essence One wywołał w audiofilskim światku małe zamieszanie. Okazało się, że firma z branży komputerowej może stworzyć urządzenie nie mające się czego wstydzić w porównaniu ze zbliżonymi cenowo modelami Arcama, Hegla czy Cambridge Audio. Xonar Essence One oferował właściwie wszystko, czego audiofil mógłby oczekiwać. Odtwarzał pliki wysokiej rozdzielczości, miał bardzo wydajny wzmacniacz słuchawkowy, a nawet wyjścia zbalansowane (XLR) i gniazdo sieciowe IEC zamiast jakiejś ładowarki do laptopa. Niektórzy klienci nie związani w żaden sposób z rynkiem audio, a zapatrzeni bardziej na ceny podzespołów komputerowych, zaczęli pisać, że dwa tysiące złotych za zewnętrzną kartę dźwiękową to kosmos. Sam producent opisywał ten model jako kartę dźwiękową (no bo czym innym są tak lubiane przez audiofilów przetworniki, jeżeli nie zewnętrznymi kartami dźwiękowymi na USB), więc część osób uznała, że 700 zł za kartę przeznaczoną do montażu w pececie to już wielki wypas, a zatem po dorobieniu do tego obudowy nie powinno wyjść więcej, niż - powiedzmy - 1000 zł. Nie wzięli jednak pod uwagę tego, że Xonar Essence One miał naprawdę porządną skrzynkę, wzmacniacz słuchawkowy i kilka innych bajerów takich, jak możliwość bezpośredniego podłączenia go do końcówki mocy.

Największe spośród czterech modeli słuchawek JBL-a dostarczonych do testu przez polskiego dystrybutora tej marki dotarły do nas w wersji bez litery "i". W dzisiejszych czasach może się to wydawać szalone, bo niemal wszyscy producenci słuchawek, głośników komputerowych i innych gadżetów chcą dobrać się do posiadaczy sprzętu Apple'a, a konkretnie ich portfeli. W końcu jak ktoś ma iPhone'a, iPoda lub iPada, to wiadomo, że na biednego nie trafiło. Amerykanie uznali, że część klientów ucieszy się z pilota na kablu (dla niektórych będzie to nawet kluczowy argument przemawiający za kupnem tych, a nie innych słuchawek), ale przecież nie każdy używa sprzętu z jabłuszkiem. Można nawet przyjąć, że spośród ludzi szukających słuchawek, tylko część będzie potrzebowała sterowania do iPoda.

Ze wszystkich kategorii audiofilskiego sprzętu, nic chyba nie wzbudza takiego zainteresowania i nie uruchamia tak wielu dyskusji, jak kable. O ile jeszcze sens istnienia porządnych drutów łączących wzmacniacz z kolumnami lub przesyłających sygnał ze źródła do wzmacniacza można jakoś wytłumaczyć przeciętnemu zjadaczowi chleba, to specjalne przewody zasilające są nie do przyjęcia. Że jak to, jakiś kabel transportujący prąd z gniazdka w ścianie do sprzętu ma nam pomóc osiągnąć wymarzony efekt brzmieniowy? Co to daje, poza możliwością zaimponowania znajomym? Ba, nawet część audiofilów wsłuchujących się w różnice między wzmacniaczami za dziesiątki tysięcy złotych uważa, że kable zasilające nic nie dają, są zwyczajnie nieważne. Są na to dwa sposoby. Pierwszy - zaproponować, aby odłączyli te kable i wyrzucili je do kosza. Jeśli nie mają znaczenia, to przecież sprzęt powinien grać tak samo. Drugi sposób, o wiele mniej złośliwy, to zwrócić uwagę takich pacjentów na jedną kwestię...

W dzisiejszych czasach, kiedy kolekcje muzyczne coraz częściej liczy się nie w ilości posiadanych płyt czy taśm, ale w gigabajtach, coraz ważniejszym elementem toru audio staje się komputer. Można oczywiście psioczyć na takie podejście do muzyki, ale niestety nie da się go zupełnie zignorować. Zwłaszcza, że powyższy komputer podłączony do Internetu pozwala na okrycie i posłuchanie wykonawców, o których nigdy wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Można taką poznawczą wycieczkę po sieci traktować jako wstęp do zakupu tradycyjnego nośnika lub powiększać swój muzyczny katalog na dysku. Co jednak zrobić, jeśli chcielibyśmy skorzystać z naszych zasobów nie tylko na głównym systemie, ale także na naszym wysłużonym, służbowym laptopie, z którym w zasadzie spędzamy osiem godzin dziennie? Najprostszym rozwiązaniem są słuchawki. Można umilić sobie pracę słuchając ulubionej muzyki, nie przeszkadzając innym. Niestety jakość kart dźwiękowych montowanych w notebookach powoduje słyszalną degradację jakości słuchanych płyt, nawet jeśli mówimy tylko o empetrójkach, o formatach bezstratnych nie wspominając. Co wtedy? Przydałby się niewielki sprzęcik, który przejąłby na siebie rolę zarówno karty dźwiękowej, jak i wzmacniacza słuchawkowego.

Z firmą JBL spotkał się już zapewne każdy. Znana jest z głośników nagłaśniających sale kinowe, studia nagraniowe i stadiony. Tym razem konstruktorzy tej amerykańskiej firmy chcieli stworzyć produkt należący do chyba najbardziej osobistej kategorii sprzętu hi-fi. Owocem ich prac są słuchawki douszne o symbolu J22. Jako, że przyszło nam żyć w czasach, gdzie telefon komórkowy nie służy już jedynie do komunikowania, wachlarz możliwości słuchawek znacznie nam się rozszerzył. Chyba łatwiej już wymienić funkcje, których nowoczesne smartfony nie posiadają, a akcesoria muszą nadążać za ich rozwojem. Dla większości osób jedną z funkcji, które nierozerwalnie łączą się z urządzeniami mobilnymi jest opcja zabrania ulubionej muzyki na spacer i słuchania jej wszędzie tam, gdzie mamy na to ochotę.

Kiedy dostaliśmy do testu dwie stacje dokujące JBL-a, postanowiliśmy dozować sobie wrażenia i zacząć od tej mniejszej - OnBeat Venue. Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że dystrybutor wysłał nam wersję LT wyposażoną w stosowane przez Apple'a od niedawna złącze Lightning, a my nie zaopatrzyliśmy się jeszcze w iPoda z gniazdem tego typu. Uznaliśmy to za wystarczające usprawiedliwienie, aby dobrać się do droższego modelu OnBeat Xtreme, a mniejsza stacyjka została spakowana i odesłana po to, aby podmieniono ją na model ze starszym, wciąż chyba bardziej powszechnym, szerokim złączem. JBL jako jeden z pierwszych producentów wprowadził na rynek stacje dokujące obsługujące ten standard połączenia.

Ostatnio wielu producentów wysokiej klasy głośników i zestawów głośnikowych przyłączyło się do wyścigu na rynku słuchawkowym, okupowanym do tej pory głównie przez duże koncerny elektroniczne oraz wyspecjalizowane firmy zajmujące się produkcją mikrofonów, nauszników i sprzętu studyjnego. Nie licząc jakichś pojedynczych wybryków natury i produktów typowo dizajnerskich. Melomani wyczuleni na jakość brzmienia kierowali się więc w stronę takich firm, jak Sennheiser, AKG czy Beyerdynamic. Teraz jednak mogą kupić także słuchawki z logo B&W, Focala, NAD-a, PSB i wielu innych marek znanych z produkcji domowego sprzętu audio. Niedawno całą serię słuchawek wypuścił także jeden z największych graczy na rynku głośnikowym - JBL.

Brainwavz - przyznajcie sami, czy nie jest to kapitalna nazwa dla firmy produkującej słuchawki? Pierwsze skojarzenie to fale dźwiękowe trafiające wprost do mózgu. Drugie może Was trochę zaskoczy, ale sposób pisania słowa „waves” od razu skojarzył nam się z angielskim glam-rockowym zespołem Slade, który zasłynął takim „nieortograficznym” sposobem pisania tytułów swoich płyt i piosenek. Krótko mówiąc, to ciekawa nazwa dla młodej marki powołanej do życia w 2008 roku w Hongkongu i starającej się znaleźć swoje miejsce na rynku audio. Na firmowej stronie internetowej czytamy, że założycielami są fanatycy doskonałego brzmienia i znawcy technologii. Jeśli naprawdę tak jest, to należy się spodziewać produktów i zaawansowanych technicznie i doskonale grających. Brakuje jeszcze jednej, ważnej we współczesnym świecie postaci - księgowego. Dlaczego?
Wombat Alfred