
Kolekcjonowanie i odtwarzanie czarnych płyt to sport dla odważnych i wytrwałych. Pół biedy jeśli mówimy tylko o hobbystycznym, okazjonalnym szlifowaniu i sytuacjach, w których winylom otrzymanym w większości od rodziców i dziadków lub zdobytym za śmieszne pieniądze na giełdach, wyprzedażach i targach staroci towarzyszy budżetowy gramofon. Kiedy jest to sposób na poznawanie zapomnianej, często niedostępnej w serwisach streamingowych muzyki, nikt nie przejmuje się ustawianiem ramienia z dokładnością do ułamka milimetra, a już tym bardziej nie przekonuje nikogo, że jest to jedyna słuszna forma kontaktu z prawdziwym dźwiękiem, jest to nawet całkiem sympatyczne. Dobre towarzystwo, szklanka lub kieliszek ulubionego trunku, ciekawa muzyka odtwarzana na vintage'owym sprzęcie - jest klimat, prawda? Czasami jednak zastanawiam się, po co ktokolwiek miałby zawracać sobie głowę zabawą w winyle i gramofony na serio. No, wiecie, tak ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z wybieraniem nagrań, które nie zostały nagrane na komputerze, a potem wydane na winylu, ale zarejestrowane w tej formie od samego początku... Z dbałością o jakość i poprawność ustawień każdego elementu toru... Z dobieraniem wkładki do ramienia na podstawie jej masy i podatności statycznej, ze skrupulatnym myciem nawet świeżo zakupionych płyt i kupowaniem wszelkich dostępnych na rynku akcesoriów, takich jak wiszące nad gramofonem szczoteczki do zbierania ładunków elektrostatycznych. Nie ma na to logicznego wytłumaczenia, jednak ilekroć odpalam swój gramofon, przypominam sobie, o co w tym szaleństwie chodzi. Wcale nie o klimat czy jakieś metafizyczne przeżycia zakorzenione w naszej tęsknocie za czasami, w których wszystko wydawało się prostsze, ale o dźwięk. To brzmienie jest po prostu wyjątkowe i koniec, kropka.

Chyba każdy, kto choć trochę interesuje się sprzętem audio, słyszał o Mojo. Ciekawe, czy Chord, wypuszczając pierwszą wersję swojego przenośnego DAC-a i wzmacniacza słuchawkowego siedem lat temu, zakładał, że sprzęt ten stanie się wręcz legendą w środowisku fanów mobilnej elektroniki hi-fi, wzorcem i bazą do porównań. Z wypowiedzi założyciela i szefa firmy, Johna Franksa, wynika, że taka możliwość nie tylko była brana pod uwagę, ale wręcz, że nie widziano innej możliwości. Mojo był bowiem bardzo ryzykowną inwestycją. Aby obniżyć jego cenę do zakładanego poziomu, brytyjska manufaktura, specjalizująca się w wytwarzaniu hi-endowych komponentów stereo w ograniczonych ilościach, musiała zainteresować się produkcją na masową skalę. Wiadomo, że koszt jednostkowy poszczególnych części, takich jak elementy obudowy, procesory czy akumulatory, jest ściśle powiązany z wielkością zamówienia, dlatego postawienie wszystkiego na jedną kartę w pewnym sensie wydawało się najrozsądniejsze. Innymi słowy, Mojo był wyjątkowo śmiałym posunięciem, które miało szansę zwrócić się tylko wtedy, gdy sprzeda się naprawdę mnóstwo egzemplarzy. Gdyby to się nie udało, Chord prawdopodobnie znalazłby się w tarapatach. Na szczęście po sukcesie modelu Hugo audiofile nabrali apetytu na jego mniejszą wersję, a niemal czterokrotnie niższa cena sprawiła, że nie trzeba było zachęcać ich w żaden inny sposób. Maleńki DAC stał się takim hitem, że niebawem dołączył do niego bezprzewodowy moduł strumieniowy Poly i w tym momencie fani Chorda mogli stworzyć coś w rodzaju miniaturowego, audiofilskiego systemu kieszonkowego, któremu do pełni szczęścia potrzebne były tylko odpowiednio dobre słuchawki. Sam o Mojo słyszałem wielokrotnie, jednak nie miałem okazji sprawdzić go w kontrolowanych warunkach. Z tym większą radością przyjąłem wiadomość o możliwości przetestowania drugiej generacji tego modelu, która pojawiła się na rynku kilka miesięcy temu.

Neat Acoustics zajmuje się projektowaniem i produkcją zestawów głośnikowych od 1989 roku. Firma została założona przez Boba Surgeonera, który większość swojego życia jako muzyk poświęcił muzyce, grając przede wszystkim blues, rock, jazz, folk, country i bluegrass. Nawiasem mówiąc, inni najważniejsi pracownicy firmy także pracują jako muzycy lub realizatorzy, co w branży audio jest właściwie niespotykane. W 2006 roku do Boba dołączył Paul Ryder, muzyk grający na gitarze w kilku zespołach w północnej Anglii. Ponieważ Paul jest także doświadczonym realizatorem dźwięku, firma założyła własne studio nagraniowe. Profesjonalne podejście do realizacji nagrań ma być też punktem odniesienia dla brzmienia kolumn głośnikowych. Melomani wiele mówią o zgodności dźwięku z oryginałem, jednak niewielu producentów sprzętu korzysta z owego oryginału podczas projektowania swoich urządzeń. Tymczasem w fabryce Neat Acoustics pod ręką są rozmaite instrumenty muzyczne, w tym fortepian, organy strunowe, harfa, kontrabas, syntezatory oraz szeroka gama gitar elektrycznych i akustycznych oraz innych instrumentów smyczkowych. Nagrania w wysokiej rozdzielczości mogą być wykonywane i natychmiast odtwarzane w pokoju odsłuchowym. Anglicy pozwalają muzyce rządzić strojeniem i brzmieniem swoich kolumn z wyłączeniem prawie wszystkich innych kryteriów. Wszystkie aspekty projektu są oceniane empirycznie. Ten czasochłonny, iteracyjny proces może zająć miesiące, zanim projekt zostanie uznany za skończony. Podczas sesji odsłuchowych wykorzystywana jest szeroka gama nagrań muzycznych, od płyt z początku XX wieku po najnowocześniejsze albumy, a także nagrania wykonane przez zespół Neata na taśmie analogowej i nośnikach cyfrowych.

Jeszcze kilkanaście lat temu byłem wielkim fanem słuchawek dokanałowych. Związane to było z faktem, że mieściły się do kieszeni, nie przeszkadzały w czasie aktywności fizycznej, były tanie, a często nawet dodawane do kolejnych kupowanych przeze mnie telefonów. Były to czasy, w których mało kto zwracał uwagę na jakość dźwięku. Jedynym kryterium decydującym o zakupie była cena. Zresztą jak mówić tutaj o jakości, skoro głównym źródłem dźwięku były empetrójki lub smartfony, gdzie pliki muzyczne kompresowało się nawet do jakości 96 kbps po to, aby na karcie pamięci zmieściło się ich jak najwięcej. Z roku na rok technologia szła do przodu. Pojawiły się między innymi serwisy streamingowe i rozwiązania bezprzewodowe. W końcu kilka lat temu rozpoczęły się eksperymenty ze słuchawkami nausznymi i plikami coraz lepszej jakości. Ostatecznie to rozwiązanie tak mocno mnie do siebie przekonało, że po popularne "pchełki" sięgam tylko w wyjątkowych okolicznościach - głównie gdy nadchodzi sezon letni i ze względu na swoją termoregulację nie jestem w stanie funkcjonować w nausznikach. Drugim powodem do sięgnięcia po dokanałówki może być premiera czegoś nowego i na swój sposób przełomowego. A w ten sposób mówi się właśnie o modelu UW100, zaprezentowanym przez specjalistę od hi-endowych odtwarzaczy przenośnych, firmę Astell&Kern.

"Szanowna Redakcjo, zwracam się do Państwa z prośbą o pomoc w wyborze zestawów głośnikowych do mojego systemu hi-fi. Jego drugim elementem będzie prawdopodobnie jakiś przyzwoity, ale przystępny cenowo amplituner stereofoniczny lub wzmacniacz z funkcjami sieciowymi, coś w stylu Yamahy R-N803D albo Audiolaba 6000A Play. To jednak mniejszy problem, ponieważ w tym momencie najbardziej martwią mnie właśnie kolumny. Mają pracować w normalnym, zupełnie przeciętnym salonie - nie jest to ani ciasna klitka, ani wielkie pomieszczenie, do którego nagłośnienia potrzebny jest sprzęt do zastosowań profesjonalnych. Mogę pozwolić sobie na zakup zestawów podłogowych i będę miał całkiem duże pole manewru w kwestii ich ustawienia, więc nie ogranicza mnie umiejscowienie bass-refleksu. Jedynym ograniczeniem jest budżet. Byłoby dobrze, gdyby cena całego systemu, z kablami i niezbędnymi akcesoriami, nie przekroczyła 8000-9000 zł, w związku z tym na kolumny mogę przeznaczyć maksymalnie 4000-4500 zł. Niestety, ceny modeli, za którymi rozglądałem się jeszcze niedawno, ostatnio wyraźnie podskoczyły, przekraczając tę magiczną barierę. Wiem, że prawdopodobnie nie będzie to mój docelowy zestaw, a raczej początek przygody z prawdziwie audiofilskim sprzętem. Uwielbiam uczestniczyć w różnych odsłuchach i czytać testy hi-endowych kabli, ale na to jeszcze przyjdzie czas, a na razie chciałbym skupić się na tym, aby mądrze spożytkować środki, które na ten cel odłożyłem. Zdaję sobie sprawę z tego, że w tej cenie nie dostanę wszystkiego, co najlepsze, dlatego jestem w stanie odłożyć na bok kwestie estetyczne i ambicjonalne. Sprzęt może być brzydki, a jego front może zrobić logo, które fanom luksusowych zabawek nie mówi zupełnie nic. Kolumny mogą nawet wyglądać jak Altusy używane do nagłaśniania wiejskiej dyskoteki, mogą być produkowane w Chinach, mogą nawet śmierdzieć klejem, ale bezwzględnie muszą dobrze grać. Na tym zależy mi najbardziej. W końcu sprzęt audio ma grać, a nie wyglądać, prawda? Na jaki model powinienem zwrócić uwagę? Uprzejmie proszę o pomoc. Pozdrawiam!" - nie napisał do nas nigdy żaden meloman. Ale w każdej chwili mógłby.

Niniejszy test będzie prawdopodobnie jednym z najdziwniejszych, a zarazem najciekawszych, jakie miałem okazję przeprowadzić. Nie tylko ze względu na rodzaj opisywanego sprzętu, ale również całą związaną z nim filozofię, jego producenta, a nawet cenę. Od razu zaznaczam więc, że nie należę do grona złotouchych, którzy twierdzą, że słyszą nawet wibracje wywołane przez pająka spacerującego po kablu głośnikowym, nie zachęcam nikogo do kupowania drogich akcesoriów do budżetowego systemu stereo, staram się unikać wynalazków zalatujących tak zwanym audiovoodoo, nie przeprowadzam demagnetyzacji sprzętu raz na tydzień ani nie kupuję audiofilskiego powietrza w sprayu. Jeśli przejrzycie listę urządzeń testowanych na łamach naszego magazynu, z pewnością zauważycie, że nie opisywałem żadnych platform antywibracyjnych, dziwacznych kondycjonerów uziemienia, magicznych miseczek ani innych tego typu rzeczy. Nie wynika to z wiary ani jakiegoś wewnętrznego przekonania o ich działaniu lub nie działaniu, ale z nabytego przez wiele lat doświadczenia i dążenia do wprowadzania zmian przynoszących większe, zauważalne korzyści, a nie różnice na granicy percepcji. Nie ma przy tym znaczenia, o jakich wydatkach mówimy. Przykładowo, jeśli mogę kupić cztery nóżki antywibracyjne, których działania prawie nie zauważam albo kilka paneli akustycznych, które po powieszeniu na ścianie wyraźnie zmniejszą pogłos i poprawią wrażenia przestrzenne, wybiorę opcję numer dwa. Przychodzi jednak taki moment, gdy mamy już synergiczny system i pełną adaptację akustyczną pokoju odsłuchowego, a wymiana któregokolwiek elementu na klocek ze znacznie wyższej półki oznacza wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych. Co robić w takiej sytuacji? To oczywiste - szukać najsłabszego ogniwa tam, gdzie wcześniej nie zaglądaliśmy.

Z racji mojego aktywnego sposobu życia i częstego przebywania poza domem przy jednoczesnej bezgranicznej miłości do muzyki, najczęściej korzystam z rozwiązań mobilnych, które mogą mi towarzyszyć wszędzie, gdzie mnie nogi poniosą. Przez ostatnie kilka lat miałem przyjemność testować różne modele słuchawek nausznych, dokanałowych, przewodowych i bezprzewodowych. Różnie też bywało w kwestii półki cenowej testowanego sprzętu. Dziś muszę jednak przyznać, że palmę pierwszeństwa jeżeli chodzi o wywoływanie skrajnych emocji bezsprzecznie niesie najnowszy model marki Ultrasone - iSAR. Jeśli nawet nie słyszeliście jeszcze o czymś takim, a śledzicie rynek sprzętu audio dość dokładnie, nie przejmujcie się - są to jeszcze cieplutkie bezprzewodowe nauszniki zaprezentowane wraz z dokanałówkami o nazwie Lapis oraz gamingowym zestawem słuchawkowym Meteor One. Cała trójka tworzy serię Wireless, plasującą się między liniami Pro i Signature, chociaż ze względu na zupełnie inne zastosowanie i brak kabli trudno stawiać takie słuchawki obok modeli stworzonych z myślą o audiofilach i profesjonalistach. W Polsce raczej nikt jeszcze o tych produktach nie słyszał, a same iSAR-y trafiły do mnie w pewnym sensie przy okazji, wraz z innymi słuchawkami, których recenzję przeczytacie niebawem. Nadarzyła się więc rzadka okazja przetestowania sprzętu, na temat którego nie publikowano jeszcze nawet standardowych newsów z tłumaczeniem "ochów" i "achów" producenta.

Niektórzy uważają, że być audiofilem znaczy w dzisiejszych czasach mniej więcej tyle, co należeć do klubu znudzonych życiem bogaczy, którzy dla sportu wydają pieniądze na idiotycznie drogie przedmioty, choć różnicy w jakości brzmienia nie słyszą, bo raz, że usłyszeć jej przecież nie sposób, a dwa, że w ogóle nie o to chodzi. Nietrudno zgadnąć, skąd bierze się to przekonanie - wysokich cen niektórych urządzeń czy akcesoriów nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. Pasjonaci wiedzą jednak, że nie trzeba wydawać setek tysięcy złotych, aby inni audiofile patrzyli na nas z uznaniem. Ba! Odnoszę wrażenie, że niektórzy są już zmęczeni tym niekończącym się wyścigiem cenowym, w związku z czym zabawa zaczęła przenosić się w zupełnie inne rejony. Panuje przekonanie, że drogi sprzęt może sobie kupić każdy głupek. Oczywiście nie każdy, ale znalezienie w sieci zdjęć hi-endowych systemów ustawionych byle jak w pokoju nieprzystosowanym do słuchania muzyki nie jest szczególnie trudne. Nie brakuje też wpisów zamieszczanych przez ludzi, którzy nie potrafią obsłużyć kosztownej elektroniki, popełniają szkolne błędy w konfiguracji systemu i szukają pomocy na facebookowych grupach. W tej sytuacji wielu audiofilów doszło do wniosku, że o wiele lepszym zajęciem niż odkładanie kasy na jeszcze droższy wzmacniacz jest poszukiwanie sprzętu wyjątkowo dobrego, ale racjonalnie wycenionego. Widać także coraz większe zainteresowanie wyjątkowo oryginalnymi, rzadkimi, wręcz egzotycznymi klockami oraz sprzętem z dawnych lat. I nie mówię tu o szrotach, które zostały odnalezione na stychu i "kultowe" są tylko w wyobraźni osoby wystawiającej je na serwisach aukcyjnych, ale tych, na widok których każdy miłośnik sprzętu stereo na chwilę się zatrzyma i pokiwa głową z uznaniem.

Ultrasone to producent słuchawek stworzonych głównie z myślą o audiofilach i profesjonalistach. Firma została założona w 1991 roku, jednak pomysł na nią narodził się sześć lat wcześniej, a po stworzeniu pierwszych prototypów prace nad ich doskonaleniem trwały ponad cztery lata. Spiritus movens całego przedsięwzięcia, Michael Willberg, od samego początku miał ciekawe pomysły, z których zrodziły się rozwiązania techniczne objęte ochroną patentową. Priorytetem była poprawa obrazowania przestrzennego, a więc walka ze zjawiskiem, które zdaniem wielu melomanów jest piętą achillesową nauszników. Niektórzy uważają wręcz, że brak klasycznej stereofonii jest nie do zniesienia i dyskwalifikuje słuchawki jako sprzęt mogący posłużyć do wnikliwych odsłuchów. Czy niemieckiej firmie udało się kompletnie wyeliminować problem? Cóż, z technicznego punktu widzenia chyba nie jest to możliwe, ale na pewno lepiej próbować i osiągnąć jakieś rezultaty niż dać za wygraną, a na krytykę odpowiadać, że dźwięk jest skupiony wewnątrz czaszki, bo inaczej się nie da. Warto zauważyć, że wszystkie produkty Ultrasone są projektowane przez niemieckich inżynierów, a duża część kolekcji, z naciskiem na modele z górnej półki, jest produkowana ręcznie w fabryce znajdującej się w miejscowości Wielenbach w Bawarii.

Dual zaliczył ostatnio spektakularny comeback. Legendarny producent gramofonów, który jeszcze niedawno kojarzył nam się wyłącznie z vintage'owym sprzętem, nagle wrócił do gry. W pierwszej kolejności zaprezentowano światu hi-endowy model Primus Maximus, co można odczytywać jako swego rodzaju manifest, pokaz możliwości technicznych i być może zapowiedź kolejnych modeli, które będą jego odrobinę prostszymi i tańszymi odpowiednikami. Jeżeli jednak szukamy budżetowego gramofonu, raczej nie powinniśmy oglądać się na urządzenia zajmujące szczytowe pozycje w katalogu. Wiem, na pierwszy rzut oka wszystkie niedrogie modele dostępne na rynku wydają się podobne, ale wystarczy przyjrzeć się kilku kluczowym elementom, takim jak wkładka, ramię, napęd i wyposażenie tylnego panelu, aby mieć już pojęcie na temat tego, który jest zbudowany solidnie, a który tylko ładnie wygląda na zdjęciach. Jeśli poświęcicie na to trochę czasu, zorientujecie się, że Dual to nie tylko historia sięgająca 1900 roku i obiekt westchnień audiofilów pamiętających lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku, ale także firma oferująca jedne z najciekawszych i najlepiej wyposażonych budżetowych gramofonów. Czy CS 429 będzie kolejnym dowodem potwierdzającym tę tezę?
Kuba