
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcia gramofonów MoFi Electronics, pomyślałem, że jest to kolejna kolaboracja mająca przyciągnąć melomanów, którzy niekoniecznie znają się na sprzęcie stereo, a pod płaszczykiem ciekawego wzornictwa i rzucających się w oczy detali kryje się leciutko zmodyfikowana wersja jakiejś popularnej szlifierki. Pro-Ject, Clearaudio, VPI - zakładałem, że wszystko budowane jest w fabryce jednej z takich firm, ale żółty pasek odwróci uwagę klientów na tyle skutecznie, że chętnie zapłacą za gramofon stworzony przez legendarną wytwórnię płytową - Mobile Fidelity. Zlekceważyłem temat, ponieważ w ostatnich latach widziałem już tyle podobnych akcji, że nie robi na mnie wrażenia nawet gramofon Pro-Jecta z podstawą w kształcie logo Metalliki. Z jakiegoś powodu winylowa aparatura jest wyjątkowo podatna na tego typu zabiegi. Mało który producent elektroniki zdecydowałby się rozpocząć produkcję gramofonów na poważnie, ponieważ wymaga to specjalistycznej wiedzy i doświadczenia, a przede wszystkim zaplecza. Podstawy jak podstawy, talerze jak talerze, ale napędy, ramiona, wkładki - to już zadanie dla ekspertów. Ileż to już firm korzystało z pomocy fachowców, aby móc pochwalić się "własnym" gramofonem. Marantz, Unison Research, McIntosh, Mark Levinson, NAD - wszystkie produkowane przez zewnętrznych zleceniobiorców. Tymczasem gramofony MoFi Electronics zaczęły robić karierę, najpierw za oceanem, później także w Europie. Pojawiły się pierwsze entuzjastyczne recenzje i nagrody, katalog powoli się rozrastał, cała operacja szybko nabrała rozpędu. Koniec końców musiałem zrewidować swoje poglądy. Może za wcześnie sklasyfikowałem tę markę jako kolejny przykład sprzętowej przebieranki? Może cenionym producentom gramofonów naprawdę wyrosła mocna konkurencja? Postanowiłem przekonać się o tym na własnej skórze.

Audiofile uwielbiają piękne, oryginalne i, niestety, zwykle bardzo kosztowne urządzenia służące do odtwarzania muzyki. Wykonane z niesamowitą precyzją gramofony, potężne wzmacniacze lampowe, ogromne kolumny, grube kable - to wszystko kojarzy nam się z wysmakowanym, wciągającym brzmieniem, jednak nie ulega wątpliwości, że powyżej pewnego poziomu cała ta zabawa zaczyna pachnieć obłędem. Doskonale widać to na wystawach, gdzie prezentowane są systemy warte miliony złotych. Zwiedzający odnoszą wrażenie uczestniczenia w chorej licytacji. Stopień skomplikowania takich ekstremalnych zestawów stereo, a także ich gabaryty i ceny działają na melomanów odpychająco. Zresztą, bądźmy szczerzy, czy odwiedzając salon z takim sprzętem nie pomyśleliście sobie kiedyś, że przy takich cenach lepiej poszukać szczęścia gdzie indziej? Nie doszliście do wniosku, że nawet gdybyście dostali taki zestaw za darmo, nie mielibyście gdzie go postawić? Niektóre firmy dostrzegły ten problem, jednak ich rozwiązanie najczęściej polega na tym, aby całkowicie wybić sobie z głowy marzenia o posiadaniu porządnego sprzętu stereo i przerzucić się na głośniki sieciowe albo małe monitory bezprzewodowe. A przecież nie do końca o to chodzi, prawda?

Ostatnie kilkanaście lat to czas bardzo dynamicznego rozwoju technologicznego w branży muzycznej. Czy ktoś na przełomie wieków pomyślałby, że jego niezawodny sprzęt audio za niedługo będzie musiał być mocno wsparty przez dodatkowe urządzenia lub całkowicie wymieniony na taki, który poradzi sobie z nowinkami technologicznymi? Sam znam kilku ortodoksów, którzy oparli się zmianom i dalej korzystają ze sprzętu wyprodukowanego jeszcze w ubiegłym tysiącleciu. Oczywiście w niektórych przypadkach ciężko tym urządzeniom cokolwiek zarzucić, a nawet można podziwiać je za to, jak porządnie zostały wykonane, skoro działają niezawodnie dwadzieścia lat i najwyraźniej zamierzają działać dalej, jednak nie ma co ukrywać, że w przypadku takich sprzętów muzyczne pole manewru jest zawężone praktycznie tylko do płyt kompaktowych, winyli i ewentualnie kaset. Nie przeskoczymy tu pewnej bariery jeśli chodzi o jakość dźwięku i możliwość odtwarzania muzyki cyfrowej.

Niespełna dziesięć lat temu światło dzienne ujrzały pierwsze w pełni funkcjonalne głośniki sieciowe. Pionierem w tej dziedzinie była firma, o której wcześniej praktycznie nikt nie słyszał - Sonos, a najmniejszym, najtańszym i zarazem najpopularniejszym modelem należącym do rodziny jej eleganckich samograjów był model Play:1. Do dziś pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie para takich głośników połączonych w system stereo. Potężny, ale naturalny i przekonujący dźwięk nie pasował ani do gabarytów "jedynek", ani do ich ceny. I jeszcze to minimalistyczne wzornictwo - dwa zgrabne kubki z przetwornikami ukrytymi za metalowymi siateczkami, na górnym panelu tylko trzy przyciski i kolorowa dioda, a z tyłu tylko gniazdo sieciowe i miejsce na kabel zasilający. Cudownie piękny, prosty sprzęt, którego pełne możliwości odkryłem dopiero później, kiedy postawiłem identyczną parę w swoim gabinecie. Temat wciągnął mnie do tego stopnia, że pięć lat temu przetestowałem piętnaście głośników sieciowych, od najtańszych do najdroższych. Na szczycie zestawienia znalazły się Ruark Audio MRx, Bowers & Wilkins Zeppelin Wireless, Vifa Copenhagen 2.0, Naim Muso Qb i Dynaudio Music 7. Wówczas był to poziom 3500-4500 zł i podkreślam raz jeszcze - były to praktycznie najdroższe tego typu urządzenia dostępne na rynku. Od tamtej pory zastanawiałem się, kto odważy się podnieść poprzeczkę i zaproponować klientom takie Sonosy Play:1 w wersji totalnie audiofilskiej. W końcu powinno to być banalnie proste. Dziś już żadna z technologii, którymi niemal dekadę temu imponował nam Sonos, nie jest niczym niezwykłym. Wystarczy wziąć dobre, sprawdzone kolumny, wsadzić do nich wzmacniacz i moduł strumieniowy, opracować aplikację na urządzenia mobilne lub podpiąć się do jednego z istniejących systemów i gotowe. A jednak nie każdy to potrafi albo... nie każdy widzi w tym sens.

New Acoustic Dimension - widząc akronim tej nazwy na kwadratowym tle, odruchowo wyobrażam sobie mało atrakcyjny wizualnie wzmacniacz z ciemnoszarym, plastikowym panelem czołowym, zielonym włącznikiem, paskudnymi terminalami głośnikowymi i rzędem nikomu do niczego niepotrzebnych przycisków i pokręteł, ale też z cudownie prostym, tradycyjnym wnętrzem zbudowanym na niebieskiej płytce drukowanej i brzmieniem, które nie pasuje do ceny co najmniej tak samo jak ten grzybowo-bury plastik. Znaleźć doświadczonego audiofila, który na pewnym etapie swojej zabawy ze sprzętem nie miał w systemie NAD-a, nigdy nie słuchał go chociażby podczas wizyty w salonie ani nie zna nikogo, kto używa takiego piecyka, to wielka sztuka. I mimo że na oficjalnej stronie firmy wciąż figurują takie perełki jak chociażby C 316BEE V2 czy C 275BEE, chyba najwyższy czas zmienić przyzwyczajenia i zacząć myśleć o NAD-zie zupełnie inaczej. Dziś jest to jedna z najbardziej postępowych marek w branży. Urządzenia o budowie modułowej (MDC), impulsowe końcówki mocy Hybrid Digital bazujące na modułach Hypex NCore, Bluetooth z kodekiem aptX HD, wejścia HDMI 4K, system BluOS ze wszystkimi bajerami, takimi jak streaming MQA, kompatybilność z Roonem, a w niektórych modelach otrzymujemy nawet układ korekcji akustyki pomieszczenia Dirac Live. Charakterystyczne ciemnoszare fronty też powoli odchodzą do lamusa, ponieważ coraz częściej lwią część panelu czołowego zajmuje wyświetlacz (w modelu M10 V2 prawie cały przód to jeden duży ekran), a nie należy również zapominać o serii Masters, gdzie króluje pięknie wykończony metal. Można wręcz odnieść wrażenie, że NAD postanowił wygrzebać się z wyłożonej gąbką nory, stawiając na nowoczesność, funkcjonalność i to, co dla klientów liczy się często bardziej niż rodzaj zastosowanego wewnątrz zasilacza. Serio - ilekroć w branży pojawia się jakaś interesująca nowość, jakiś nowy format albo obiecująca technologia obróbki dźwięku, można mieć pewność, że niebawem w katalogu NAD-a pojawi się urządzenie, które pozwoli melomanom skorzystać z tego dobrodziejstwa.

Sennheiser to jedna z najbardziej utytułowanych firm w branży słuchawkowo-mikrofonowej. Szanując cierpliwość tych, którzy przeczytają te słowa, nie będę nawet wspominał o jej historii. Jeśli jesteście ciekawi, zapraszam do lektury artykułu, w którym bardzo dokładnie prześledziliśmy losy niemieckiej manufaktury. Ufając, że co nieco już wiecie, chciałbym w tym momencie chciałbym zwrócić uwagę na jedną niezwykle istotną sprawę - sukcesję. W 1982 roku założyciel firmy przekazał jej kierownictwo swojemu synowi, Jörgowi. Ten najwyraźniej podzielał pasję ojca albo od wczesnych lat szykował się do przejęcia schedy po nim, ponieważ od 1964 studiował elektrotechnikę najpierw na Uniwersytecie Gottfrieda Wilhelma Leibniza w Hanowerze , a następnie w Szwajcarskim Federalnym Instytucie Technologii w Zurychu. W 1970 roku podjął pracę jako asystent naukowy w Instytucie Technologii Telekomunikacyjnych, gdzie w 1973 roku obronił doktorat. Od 1974 roku pracował jako inżynier w Siemensie, a po dwóch latach wylądował wreszcie w przedsiębiorstwie swojego ojca. Jörg kierował firmą ponad trzydzieści lat, więc większość kultowych produktów Sennheisera, jakie z pewnością kojarzycie - w tym zaprezentowany w 1991 roku zestaw Orpheus HE 90/HEV 90, wprowadzone w 1997 roku słuchawki HD 600 czy HD 800 z 2009 roku - ujrzało światło dzienne właśnie za jego kadencji. Jörg miał trójkę dzieci. Córka, Alannah, podobno nigdy nie była zainteresowana sprawami firmy, natomiast synowie, Daniel i Andreas, pracują w niej odpowiednio od 2008 i 2010 roku. W 2013 roku wspólnie objęli kierownictwo, przy czym Daniel upodobał sobie dział sprzętu profesjonalnego, a Andreas skupił się na słuchawkach do gier i konsumenckich modelach bezprzewodowych.

Melodika to marka, o której w moim domu mówi się wyjątkowo często. Nie chodzi bynajmniej o to, że wieczorami spieram się z żoną, które jej kable lub zestawy głośnikowe są najlepsze, ale o to, że obok innych firmowych gadżetów, takich jak koszulki czy torby, które można zgarnąć na różnego rodzaju prezentacjach i wystawach, polska firma wydała na świat kubki, które są absolutnie idealne do dużej, porannej kawy. Serio - lepszych nie kupicie nawet w sklepach dla zapalonych kawiarzy. Od kiedy je odkryliśmy, praktycznie każdy poranek zaczyna się od cappucino i latte macchiato "w Melodice". Na pewno nie jest to przypadek, ponieważ jedna z serii przewodów tej marki nazywa się Brown Sugar. Gdybym zajmował się testowaniem porcelanowej zastawy, z pewnością przyznałbym temu kubkowi wysokie noty, ale tak się jakoś złożyło, że specjalizuję się w opisywaniu sprzętu grającego, w tym okablowania, a to zawsze budzi ogromne emocje. Nie mam wątpliwości, że tak będzie również tym razem, ale czy dojdzie do tradycyjnych przepychanek między kablarzami a antykablarzami? Tego już nie byłbym taki pewny.

Jeżeli zastanawiacie się, dlaczego niektóre wielkie koncerny uparcie utrzymują, a czasami nawet tworzą lub wskrzeszają kolejne marki, odpowiedź jest bardzo prosta - każde logo kojarzy się klientom z konkretnym zestawem cech, które powinni przypisać do każdego oznaczonego nim produktu. To nic innego jak mechanizm psychologiczny, który na pewnym etapie zacznie kształtować naszą opinię o danym przedmiocie jeszcze zanim zobaczymy go na żywo, dotkniemy, wypróbujemy. Wychodząc poza ten obszar, każda firma może ponieść spektakularną porażkę - nie dlatego, że stworzyła kiepski produkt, ale dlatego, że nie pasuje on do obrazu marki, jaki ludzie na przestrzeni lat zbudowali w swoich głowach. Obecnie nie mówimy już nawet o dzieleniu oferty na dwa albo trzy segmenty cenowe, ale nawet na tworzeniu kilku podobnych produktów, z których jeden ma się klientom kojarzyć na przykład ze sportem i osiągami, a drugi z ekologią i ochroną klimatu. Myślicie, że audiofile są zbyt intelitengni, aby się na to złapać? Możliwe, ale spróbujcie przekonać człowieka rozglądającego się za hi-endowym wzmacniaczem, że powinien zainteresować się Marantzem PM-10, Cambridgem Edge A albo Yamahą AS-3200, skoro za te same pieniądze może kupić Hegla H590, MBL-a N51, Passa INT-60, McIntosha MA7200 albo Luxmana L-590AXII. Powodzenia...

Rynek sprzętu audio jest pełen urządzeń stworzonych zgodnie z wymaganiami klientów, zaprojektowanych według przepisu, który dostarczają inżynierom kupujący, ale także dealerzy, dystrybutorzy i specjaliści od badania potrzeb konsumentów. Powstaje wówczas pewien zbiór jasnych wytycznych, które należy po kolei realizować. Po drugiej stronie barykady znajduje się elektronika budowana często z pominięciem całego tego procesu, bardziej na zasadzie realizacji wizji projektanta niż trafienia w gust jak największej liczby osób. W ten sposób rodzą się na przykład hi-endowe wzmacniacze lampowe budowane w niezwykle małych ilościach i kosztujące znacznie więcej niż produkowane masowo amplitunery. To sprzęt tworzony przez pasjonatów dla pasjonatów. Widać w nim ogromne poświęcenie, zamiłowanie do muzyki i setki godzin nieustannego dążenia do ideału. Od czasu do czasu zdarza mi się jednak dorwać coś, co częściowo należy do jednego, a częściowo do drugiego świata, a tak naprawdę powstało, hmm, z nudów - w czasie, który miał być wypełniony zupełnie inną pracą, ale coś się przesunęło, czegoś nie udało się załatwić w porę i pozostało albo siedzieć przy komputerze i markować robotę, albo wziąć się za coś innego. Jestem praktycznie pewny, że tak właśnie narodził się pierwszy przedwzmacniacz gramofonowy Hegla - V10. Ale czy to źle?

"Obyś żył w ciekawych czasach" - mówi powiedzenie, które przyjęło się uważać za starożytne chińskie błogosławieństwo. Jego pochodzenie jest jednak niejasne, a tak naprawdę nie jest ani starożytne, ani nawet chińskie, gdyż słowa te wypowiedział w 1898 roku brytyjski polityk, Joseph Chamberlain - ojciec późniejszego premiera Wielkiej Brytanii, Neville'a. Najważniejsze jest jednak to, że wcale nie jest to błogosławieństwo, lecz przekleństwo. Ciekawe czasy są tu synonimem zmienności i nieprzewidywalności codziennego życia. Dziś życzylibyśmy sobie pewnie żyć w zdecydowanie mniej ciekawych czasach, ale niestety raz po raz ktoś dorzuca do tego kotła coś od siebie i odnoszę wrażenie, że wkrótce już zupełnie nie będzie wiadomo, na czym stoimy. Myślicie, że mówię tylko o sprawach największego kalibru? Nie. Czasami można się pogubić nawet w katalogu producenta audiofilskich słuchawek. Aktualna oferta HiFiMAN-a - firmy, którą darzę dużym szacunkiem zarówno z uwagi na zaawansowaną technologię, jak i brzmienie nauszników, z którymi miałem okazję się zetknąć - przypomina wielki garnek z bigosem, do którego wszyscy domownicy, oprócz pobierania kolejnych porcji, regularnie coś dorzucają. Resztki kiełbasy i karkówki z grilla, słoik kiszonej kapusty od teściowej, suszone grzyby, śliwki, przyprawy... W ten sposób bigosu przybywa w takim samym tempie, jak ubywa. Zmienia się tylko jego smak i trzeba dobrze znać jego historię, aby móc dyskutować na ten temat z pozostałymi członkami rodziny. Matka twierdzi, że najlepszy był pierwszego dnia, kiedy wszystko zgadzało się z jej przepisem, ojcu najlepiej smakował we wtorek, już po dorzuceniu spalonej kiełbasy, a syn tęskni za tym czwartkowym, który zdążył się już porządnie przegryźć. Kto teraz przyjdzie w gości i spróbuje, ten nie zna życia i nie wie, o czym mówi.
as