
Choć rynek sprzętu audio w naszym kraju jest niezwykle bogaty, a klienci mają do wyboru całe mnóstwo marek i modeli we wszystkich kategoriach i przedziałach cenowych, w sklepach regularnie pojawiają się urządzenia firm zupełnie nowych lub takich, które z powodzeniem funkcjonują od wielu lat, ale nigdy wcześniej nie miały u nas oficjalnego dystrybutora, w związku z czym nikt się nimi nie interesował. Dlaczego? Czasami naprawdę trudno powiedzieć. Jak to w życiu bywa, ostatecznie chodzi po prostu o zrozumienie filozofii danego producenta i wiarę w to, że polskim audiofilom jego sprzęt spodoba się na tyle, że będą skłonni go kupić. Jeśli chodzi o stosunkowo tanie gramofony, przetworniki czy słuchawki bezprzewodowe, ryzyko jest niewielkie, ale w przypadku klocków z pogranicza hi-endu trzeba być naprawdę przekonanym o ich wysokiej jakości, aby podjąć to ryzyko. Ilekroć więc dostaję informację o pojawieniu się nowej marki, której cennik zaczyna się od kilku, a kończy na kilkudziesięciu lub kilkuset tysiącach złotych, automatycznie zaczynam drążyć temat, bo takich zakupów nie robi się z nudów. Są tylko dwie możliwości: albo ktoś jest zwyczajnie głupi i właśnie utopił pół dużej bańki, albo dobrze wie, co robi - dokładnie oglądał, słuchał, odwiedził fabrykę, rozmawiał z projektantami i doszedł do wniosku, że czegoś takiego polscy audiofile jeszcze nie widzieli. Jeśli razem ze mną chcecie sprawdzić, jak jest tym razem, zapraszam do lektury, ponieważ jakiś czas temu do naszej redakcji trafił all-in-one debiutującej w Polsce marki Lindemann - Musicbook Combo.

Przeglądając rozmaite dyskusje i komentarze w sieci, a także czytając maile z prośbą o poradę w sprawie sprzętu stereo, zdarza mi się pomyśleć, że niektórych ludzkich wyborów zupełnie nie rozumiem. Jeden z moich dobrych znajomych szukał ciepłych kabli i po wielu odsłuchach kupił Nordosty. Inny zainwestował w bardzo fajny zestaw, a następnie ustawił go w dużym, pustym pokoju i doszedł do wniosku, że jest dobrze, a kupowanie dywanu lub okładanie ścian panelami akustycznymi to zabawa dla świrów. Ale w porządku - nie jest audiofilem i nie przeznacza każdej wolnej chwili na poszerzanie swojej wiedzy na ten temat, więc odpuszczam. Co innego, gdy ktoś uważa się za eksperta, po czym kupuje jakieś, za przeproszeniem, gówno. Wbrew pozorom, wcale nie jest to takie rzadkie zjawisko. Takie samo zdziwienie budzi we mnie sytuacja odwrotna - wiem, że w sklepach dostępne jest jakieś urządzenie, testowałem je, byłem nim szczerze zachwycony, wielu znajomych z branży podziela mój pogląd, a klienci i tak często wybierają coś, co jest gorsze, a do tego droższe. Siła reklamy? Zaufanie do bardziej rozpoznawalnej marki? Tak sobie to tłumaczę, gdy mówimy o urządzeniach stosunkowo nieznanych firm, jednak od czasu do czasu ofiarą takiej ciszy w eterze pada też wyjątkowo udany sprzęt pierwszoligowej marki. Tak było z Sennheiserami HD 660 S.

Muszę przyznać, że od pewnego czasu nie jestem na bieżąco z poczynaniami Audio Physica. Był taki moment, kiedy wiedziałem niemal wszystko na temat każdej nowej konstrukcji niemieckiej marki, a kiedy zakochałem się w brzmieniu pierwszego modelu Yara, później przesiadałem się już tylko na większe i droższe kolumny z tej samej stajni - najpierw Sparki, a później Tempo. Zresztą do dziś żałuję, że się ich pozbyłem. Równie dobrze mogłem je zostawić i pewnie do dziś ciężko byłoby mi znaleźć coś lepszego w porównywalnej cenie, ale wiecie, jak to jest z audiofilami - niby człowiek już złożył docelowy system, niby już sto razy obiecywał sobie i bliskim, że to koniec wydatków na sprzęt i akcesoria, a później coś zaczyna mu chodzić po głowie i przychodzi taki dzień, kiedy kolumn już nie ma. Gdybym wiedział, że dziesięć lat później niemal takie same Tempo z innym tweeterem, porządniejszymi nóżkami i kilkoma innymi bajerami będą kosztowały ponad dwa razy więcej, zastanowiłbym się.

Po niespełna dwudziestu latach recenzowania sprzętu audio rzadko kiedy odwiedzam sklepy z taką aparaturą, aby coś kupić. Jeśli już, najczęściej brakuje mi jakiegoś kabla albo czegoś w rodzaju płynu do czyszczenia igieł gramofonowych. Kiedy jednak szukam słuchawek, dla siebie lub kogoś bliskiego, z przyzwyczajenia zaczynam od przejrzenia aktualnego katalogu Sennheisera. Czy to sentyment, zaufanie do marki, czy może odruch wyrobiony dlatego, że praktycznie każdy model niemieckiego producenta, jaki miałem okazję testować na przestrzeni kilku ostatnich lat, był dobry, bardzo dobry lub wybitny - odjeżdżający konkurencji w zbliżonej cenie? Chyba wszystko po trochu. Mając na uwadze liczbę nowości, jakie wprowadza na rynek chociażby JBL, może się wydawać, że Sennheiser lekko przysypia, ale z drugiej strony jeżeli zastanowimy się, jakich słuchawek moglibyśmy potrzebować, Niemcy prawie zawsze mają nam coś do zaproponowania. Porządne bezprzewodowe pchełki? Są - True Wireless 3. Hi-endowe słuchawki wokółuszne? Są - HD 820 (można nawet dorzucić do nich wzmacniacz HDV 820). Przewodowe dokanałówki za rozsądne pieniądze? Są - IE 40 PRO. Dokanałówki z najwyższej półki? Są - IE 900. Może więc manufaktura z Wedemark nie wydaje na świat dziesięciu nowych produktów każdego miesiąca, ale kluczowe obszary ma obstawione i nawet jeśli wystawia do walki tylko jeden model, możemy być pewni, że jest to dopracowana konstrukcja, której trudno jest cokolwiek zarzucić i z którą zwyczajnie ciężko wygrać.

Można powiedzieć, że jeszcze niespełna półtora roku temu byłem nausznikowym ortodoksem, który nie uznawał słuchawek dokanałowych. Moje podejście zmieniło się diametralnie, gdy w moje ręce wpadły "pchełki" AG TWS04K. Okazało się, że tak małe dwa urządzonka mogą nieźle namieszać brzmieniowo i dodatkowo sprawić, że nawet kilkugodzinne słuchanie w ciepłe dni będzie dla mnie komfortowe, bez gotowania uszu i zapocenia sprzętu. AG podbiły moje serce do tego stopnia, że do dziś toczy się zaciekła walka o to, czy na długi spacer wyjdą ze mną one, czy może nauszniki Bang & Olufsen Beoplay HX. Te drugie wygrywają jedynie przy temperaturze poniżej dziesięciu stopni. W cieplejsze dni dominują AG, za którymi przemawiają również gabaryty - zdecydowanie bardziej nadają się na długie wyjazdy, gdy w plecaku liczy się każdy gram, a samo etui z bardzo pojemnym akumulatorem (2600 mAh) sprawia, że przez wiele dni sprzęt jest samowystarczalny.

Niektóre firmy działające w branży audio natychmiast kojarzymy z konkretnym produktem - tym, który wyszedł najlepiej, wprowadził do świata sprzętu grającego przełomowe rozwiązania techniczne albo zyskał status kultowego dopiero po pewnym czasie, gdy pasjonaci zorientowali się, że takiego cuda nigdy nie będzie już można nigdy kupić. Nawet teraz niektórzy audiofile mogą nie zdawać sobie sprawy, że wzmacniacz, przetwornik albo gramofon, którego używają na co dzień, za jakiś czas stanie się poszukiwanym towarem. Najczęściej dzieje się tak, gdy mówimy o komponentach niezwykle rzadkich, wyprodukowanych w liczbie kilkudziesięciu lub kilkuset egzemplarzy. Czasami status legendy "przyznawany" jest automatycznie, bo który kolekcjoner nie chciałby mieć w swoich zbiorach pierwszego dostępnego komercyjnie odtwarzacza płyt kompaktowych albo ostatniego w historii systemu stereo Marantza sygnowanego przez Kena Ishiwatę? A co, gdy te dwa czynniki - wybitna jakość dźwięku i fakt, że mamy do czynienia z pierwszym modelem zaprezentowanym przez daną manufakturę - zbiegną się ze sobą? To nic innego jak przepis na hit dla tych, którzy wiedzą, o co w tej zabawie chodzi.

Pisanie wstępu do testu sprzętu JBL-a jest jak rozmowa przy wigilijnym stole - co roku mamy do czynienia z tymi samymi frazesami. Bo jaki jest JBL, każdy widzi. I gdyby spytać osoby nie interesujące się muzyką o tę markę, z pewnością będą ją kojarzyć chociażby dlatego, że okoliczne dzieciaki zakłócają ciszę takim małym czarnym pudełkiem z pomarańczową naklejką, jakieś hiphopy na tym puszczają i nie dadzą człowiekowi w spokoju i ciszy posiedzieć. Szczęście mają ci, którzy trafią na młodzież z Flipem albo Chargem. Gorzej, gdy trafi się Boombox. Wtedy muzyki słucha już pół osiedla. Osoby jako tako wtajemniczone do głośników mobilnych dorzucą pewnie jeszcze inne rozwiązanie - również mobilne - czyli słuchawki, zarówno nauszne, do codziennego użytkowania, jak i dokanałówki, które powinny sprawdzić się podczas biegania. I na tym w zasadzie kończy się wiedza przeciętnego Kowalskiego o tej marce. A gdy pokopie się choć chwilę, okaże się, że JBL jest odpowiedzialny za wiele instalacji koncertowych i kinowych, nagłośnienie w obiektach użyteczności publicznej, a do tego współpracuje z renomowanymi producentami samochodów, dostarczając im sprzęt car audio. Amerykanie regularnie biorą na celownik klientów zainteresowanych sprzętem klasy premium, oferując im na przykład hi-endowe kolumny albo duże, luksusowe systemy all-in-one. Jedna z ich najnowszych propozycji łączy sobie wszystko, co kochamy - styl retro, konstrukcję rodem z profesjonalnych monitorów, kompaktowe rozmiary i funkcjonalność nowoczesnych głośników sieciowych. Przed nami 4305P.

Czasami zastanawiam się, jaką minę musi mieć Peter Lyngdorf, kiedy w audiofilskiej prasie czyta o tym, jak nowoczesne i przełomowe są wzmacniacze NuPrime'a, systemy all-in-one Devialeta oraz nowe komponenty takich marek jak NAD, Marantz, Gato Audio czy Primare. Jeżeli bowiem ktoś uważa, że jest to nowa technologia, prawdopodobnie nie słyszał o zaprojektowanym przez rzeczonego pana modelu TacT Millenium, wprowadzonym na rynek w 1998 roku. Oczywiście dziś niemal każda manufaktura, która zdecydowała się wejść w ten świat, stara się znaleźć własną drogę, zrobić to po swojemu i przekonać klientów, że warto się takim piecykiem zainteresować, ale szlak został przetarty właśnie przez hi-endowego "cyborga" z Danii. Wysoka cena sprawiła, że dla większości melomanów Millenium pozostał w sferze marzeń, jednak od tamtego czasu Lyngdorf poczynił postępy, aby udostępnić swoje patenty większej liczbie klientów. Flagowa integra TDAI-3400 kosztuje dziś 25600 zł - sporo, ale jeśli uwzględnimy inflację, dojdziemy do wniosku, że i tak nie jest to taka stratosfera jak cena Millenium, który kilkanaście lat temu kosztował 56990 zł. Drugim wzmacniaczem, a właściwie systemem all-in-one w katalogu Lyngdorfa jest wyceniony na 9979 zł TDAI-1120. Istnieje jednak jeszcze inna opcja, aby w swoim zestawie stereo wykorzystać amplifikację PWM stworzoną przez ojca tej technologii - końcówka mocy SDA-2400.

Bowers & Wilkins od dawna przekonuje audiofilów, że jedyną drogą prowadzącą do całkowitego zadowolenia z dźwięku jest stuprocentowa wierność wobec oryginału. Prowadzi to do oczywistego wniosku, że nasz domowy system stereo powinien być przedłużeniem łańcucha, którego pierwszym elementem jest mikrofon, a więcej zyskać (na końcu) oznacza mniej więcej tyle, co mniej stracić (na końcu). Na logikę trudno z tym dyskutować. I choć uważam, że porównywanie domowej elektroniki ze sprzętem studyjnym jest trochę bez sensu, doceniam każdego producenta, który postanowił sprawdzić powiązania między tymi światami i pozostał wierny tej jakże prostej filozofii. O ile bowiem samą ideę można wytłumaczyć jednym zdaniem, o tyle wdrożenie jej w życie okazuje się skomplikowane. Przenieść dźwięk ze studia nagraniowego do domu? Zaraz, czy aby nie o to walczą niemal wszyscy ludzie zajmujący się tym tematem od 145 lat (dokładnie tyle upłynęło od wynalezienia fonografu)? Tak, ale nikt nie zaprzeczy, że poczyniliśmy na tym polu ogromne postępy i wbrew temu, co mówią malkontenci, wciąż posuwamy się do przodu.

Jeśli uważacie, że miłośnicy wysokiej klasy sprzętu audio to dinozaury, wąsaci malkontenci bojkotujący wszystkie nowe rozwiązania techniczne, wzdychający do wzmacniaczy lampowych, gramofonów i głośników tubowych, z pewnością macie trochę racji. Nie da się bowiem nie zauważyć tego, że taka staromodna elektronika częstokroć prezentuje znacznie wyższy poziom jakościowy - mam tu na myśli zarówno wykonanie, jak i brzmienie - niż ta produkowana obecnie. Mimo to czas potrafi kompletnie zmienić nastawienie nawet najbardziej zatwardziałych tradycjonalistów. Kiedy w sprzedaży pojawiły się pierwsze odtwarzacze płyt kompaktowych, audiofile ich nienawidzili. Mówili, że brzmią sztucznie, płasko i nienaturalnie. Hejt był tak powszechny, że słowo "cyfrowy" używane w odniesieniu do dźwięku ma skrajnie negatywne znaczenie. Podobnie jak "tranzystorowy" - określenie, które upowszechniło się, gdy wzmacniacze półprzewodnikowe zaczęły wypierać konstrukcje lampowe. A dziś? Dziś pasjonaci grającej aparatury zachwycają się tranzystorowymi piecykami, a spora część z nich broni także cedeków, twierdząc, że sa one jedynym godnym uwagi nośnikiem, łączącym wysoką jakość brzmienia z wygodą użytkowania. Audiofile uparcie hejtowali niemal wszystko - systemy wielokanałowe, wzmacniacze impulsowe, pliki, streaming i oczywiście systemy all-in-one. Można odnieść wrażenie, że jeśli coś jest większe, bardziej rozbudowane, droższe i wykorzystuje technologie stare jak świat, będą się do tego modlić, a jeżeli jest bardziej kompaktowe, praktyczne i nowoczesne, rzucą się na to z widłami i pochodniami. Takie są jednak początki, a później przychodzi taki moment, kiedy ci sami ludzie zaczynają pytać, jaki streamer wybrać albo jakim systemem all-in-one mogliby zastąpić swoją wieżę. Obecnie ten trend jest na tyle silny, że duży ruch zapanował nawet w segmencie jednopudełkowców z bardzo wysokiej półki. Jednym z nich jest AVM CS 2.3.
Zbigniew